niedziela, 30 grudnia 2012

Grudniowy...

Grudzień, który mógłby wydawać się idealnym miesiącem do nadgonienia zaległych lektur, za sprawą świątecznej przerwy, nie był jednak tak łaskawy, jak oczekiwałem. Na początku czekało mnie kilka ważnych zaliczeń, żeby później, w zbliżającej się sesji maksymalnie obciążyć grafik. Później oczywiście przygotowania do Świąt, czyli wszelkiego rodzaju porządki oraz dostosowanie otoczenia do typowo Bożonarodzeniowego stylu. Wydawnictwa też jakby lekko przystopowały pod koniec roku, więc egzemplarzy do recenzji też zyskałem o wiele mniej. Po raz kolejny posiliłem się miejscową biblioteką, ale chyba już teraz, chociaż na jakiś czas, dam sobie spokój z tamtejszymi wyprawami. Oto, co udało mi się zdobyć:

STOS GRUDNIOWY

Spis:





czwartek, 27 grudnia 2012

Andriej Bielanin - Moja żona wiedźma

Moja żona wiedźma.
Andriej Bielanin - Moja żona wiedźma

Andriej Bielanin - Gwiazda pierwszej wielkości na niebie rosyjskiej fantastyki humorystycznej. Pisarz, poeta i malarz, autor prawie trzydziestu powieści fantasy. Debiutował zbiorem bajek pt. Rudy i pręgowany. W 2009 roku został nagrodzony medalem imienia Mikołaja Gogola za zasługi dla kultury rosyjskiej. Prywatnie jest wielbicielem Kozaków i doskonale "robi" mieczem.


Siergiej jest cenionym w kraju poetą, który ma na swoim koncie wiele sukcesów. Prowadzi on dość spokojne życie, pomijając tylko jeden mały drobiazg - jego żona, Natasza, jest wiedźmą. Na pierwszy rzut oka taki związek mógł by wydać się toksyczny, lecz nic bardziej mylnego. Ich małżeństwo toczy się bardzo dobrze, są pełni wzajemnej miłości i zrozumienia. W sumie znikają także liczne problemy odnośnie tego, kto pozmywa po kolacji, czy kto posprząta dom. W takich przypadkach wystarcza jedynie dobre zaklęcie i cenny czas zostaje przez uroczą parę spożytkowany o wiele milej i pikantniej. Żeby było zabawniej Natasza, prócz tego, że jest wiedźmą, w każdą pełnie księżyca przemienia się w wilkołaczkę. Pewnego razu Siergiej spala nad gazowym płomieniem mały kołtun jej wilczych włosów. Nie zdaje sobie jednak sprawy, do czego doprowadzi ów niewinny czyn. Będzie to początek wielkiej przygody i kłopotów, które nagle, bez uprzedzenia, spoczną na głowach małżonków. Natasza nagle znika, a pan domu będzie musiał udać się w podróż ratunkową, w której przyjdzie mu stanąć obok swojego diabła Farmazona oraz anioła Ancyfera. Wędrówka Siergieja nie będzie usłana różami. Będzie on musiał stoczyć wiele walk, także z krwiożerczymi smokami, mistycznymi bogami czy innymi wrogami, którzy będą stawać na drodze w znalezieniu ukochanej. Nasz bohater zostanie posądzony o szpiegostwo, zagrożony stratą ręki oraz nawet włos dzielił go będzie, od spalenia na stosie. Jak się obroni? Tutaj właśnie poznamy atuty dobrej poezji.

Akcja powieści dzieje się niezwykle wartko, przeskakujemy tak naprawdę z jednej przygody do drugiej, ciągle oczywiście czytając w napięciu i bez znużenia. Bielanin tworzy dobrą powieść, która miejscami podchodzi też pod parodię. Jest usłana licznymi żartami i humorystycznymi dialogami, przez co zwyczajnie przy lekturze nudzić się nie da. Tłumaczenie Rafała Dębskiego także zasługuje na słowo pochwały, język nie jest wcale trudny. Książkę czyta się naprawdę łatwo i można w kilka dni przebrnąć przez ponad 500 stron lektury. Historia którą autor nam przedstawia jest wielce rozbudowana, mamy do czynienia z licznymi fantastycznymi tworami, bogami i zwierzętami, przez co całość nabiera dużej palety barw. Czynnik ten, razem z wartką akcją, tworzy na prawdę wciągające tomisko, którego fabuła nie jest bynajmniej prosta, a wielce obszerna i wielowątkowa.

Nasi wschodni sąsiedzi już nie raz pokazywali, że jeśli chodzi o fantastykę to potrafią stworzyć coś bardzo dobrego. Dzieło Bielanina jest tego najlepszym przykładem. Jest to dawna bardzo dobrej rozrywki, lekkiej i przyjemnej. Mamy do czynienia z pozytywną powieścią, która po lekturze pozostawia uśmiech zadowolenia oraz uczucie zaspokojenia. Serdecznie polecam!


Tłumaczenie: Rafał Dębski
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce/data wydania: Lublin 2009
Ilość stron: 552
Moja ocena:  4,5/5


poniedziałek, 10 grudnia 2012

Pomnik cesarzowej Achai - recenzja

Pomnij cesarzowej Achai. 

Andrzej Ziemiański, Pomnik cesarzowej Achai, t.1

Andrzej Ziemiański  – polski pisarz science fiction i fantasy, z zawodu architekt. Jest postacią bardzo tajemniczą i skomplikowaną. W swoich dziełach lubi zmieniać konwencję. Autor ma na swoim koncie wiele wspaniałych powieści i opowiadań. Jego specyficzną twórczą wizytówką jest na pewno trylogia Achaja, która bardzo szybko skradła serca wszystkim miłośnikom fantastyki w Polsce.

Fani Ziemiańskiego musieli czekać na kontynuację jego wspaniałej Achai aż osiem lat, by wreszcie dostać upragnione dzieło. Akcja Pomnika cesarzowej Achai dzieje się w czasach oddalonych o prawie tysiąc lat od trylogii. Głównymi bohaterkami powieści są dwie kobiety. Pierwsza – Kai, która wywodzi się z bogatej rodziny, jest czarownicą. Dziewczyna potrafi przewidywać przyszłe zdarzenia oraz specjalizuje się w przyrządzaniu magicznych mikstur. Druga z bohaterek to Shen. Jest ona córką rybaka, która postanawia zaciągnąć się do armii cesarskiego wojska, które składa się wyłącznie z przedstawicielek płci pięknej. Jest nienauczona dyscypliny ale też zafascynowana działaniami wojennymi. W dodatku Shen świadoma jest swojego gorliwego patriotyzmu, także za sprawą historii kraju oraz opowieści o Achai. Obie bohaterki są sympatyczne i miłe. Ich życie nie jest przygotowane, by spotkać się z prawdziwymi realiami i problemami cesarstwa. Jednak same są bardzo chętne poznania prawdziwego życia więc ruszają w świat, ciekawe tego, co ich spotka.

Akcja powieści toczona jest wielowątkowo. Kobiety się nie znają. Po drodze, na każdą z nich czeka wiele niemiłych niespodzianek. Shen doświadczy czym jest wojskowe podporządkowanie, zapozna się z życiem pod strasznie ścisłym zwierzchnictwem oraz będzie musiała nauczyć się zabijać, by samej przeżyć. Kobieta będzie zmuszona walczyć w obronie cesarstwa, co okaże się dla niej prawdziwym piekłem. Kai zaś wyruszy w morską podróż, która skończy się dla jej załogi niezbyt pozytywnie. W rezultacie trafi na pokład polskiego okrętu podwodnego, prosto między mężnych marynarzy, będących w posiadaniu nowej technologii, z którą czarownica spotka się po raz pierwszy.

Ziemiański znów obrał sobie kobiety na bohaterki swojej powieści. Niejednokrotnie pokazał już, że znakomicie czuje się opisując życie właśnie płci przeciwnej. Wykazuje się dużą wiedzą odnośnie funkcjonowania kobiecego charakteru, co w rezultacie tworzy bardzo realny obraz kobiet na kartach swoich książek. Dialogi jak zwykle pozytywnie zaskakują swoją dynamiką i lekkością ich prowadzenia. Nie da się nudzić przy Ziemiańskim, to jest fakt potwierdzony w stu procentach. Kunszt literacki, który tak znakomicie ujęty był w trylogii teraz ma swoją kontynuację. Jeśli chodzi jednak o samą fabułę, to nie do końca jestem zadowolony. Książka moim zdaniem jest lekko pozbawiona magii, z którą mogłem spotkać się przy okazji Achai. Bohaterki nie są wykreowane tak interesująco, jak to miało miejsce z ich poprzedniczką. Dostajemy do ręki opasłe tomisko, które przekazuje o wiele mniej radości, niż historia cesarzowej Achai. Ja osobiście czekałem na więcej wątków poświęconych samej Achai, gdyż tytuł pierwszego tomu nowej trylogii sam w sobie rozbudzał na to nadzieję. Dzieje się jednak inaczej. Gdyby nie to, że fabuła ma miejsce w tym samym uniwersum i gdyby nowe dzieło nie nosiło miana kontynuacji znakomitej Achai, to myślę, iż książka nie posiadła by takiego rozgłosu.

Podsumowując chciałbym powiedzieć jednoznacznie, co myślę o Pomniku cesarzowej Achai, ale nie potrafię. Szczerze powiedziawszy mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony wszystko zdaje egzamin, z drugiej jednak pozostaje niedosyt i chęć czegoś bardziej zaskakującego. Poczekam  do ostatecznej oceny po zapoznaniu się z całą trylogią, która jest aktualnie w przygotowaniu. Może wtedy uda mi się wysnuć jakiś znaczący wniosek, na razie powiem mimo wszystko, że książka jest po prostu dobra, lecz bez rewelacji. 

Wydawnictwo : Fabryka Słów
Miejsce/rok wydania: Lublin 2012
Ilość stron: 678
Cykl: Pomnik cesarzowej Achai
Moja ocena: 3.5/5

czwartek, 6 grudnia 2012

Opowieść dla przyjaciela

Opowieść dla przyjaciela

Halina Poświatowa, Opowieść dla przyjaciela

Urodzona jako Helena Myga 9 maja 1935 roku w Częstochowie, Halina Poświatowa, była znaną, cenioną polską powieściopisarką i poetką. Z powodu wady serca większość swojego życia spędziła w domu bądź szpitalu. W sanatorium poznała swojego męża, z którym żyła zaledwie dwa lata. Również ciężko chory, zmarł na serce zostawiając ją samą w wieku 21 lat. Studiowała w Stanach Zjednoczonych, gdzie była także leczona. Po powrocie do kraju rozpoczęła uczyć się na Uniwersytecie Jagiellońskim, na kierunku filozoficznym. Jako poetka należała do tzw. pokolenia „Współczesności”. W 1956 roku miała swój debiut w „Gazecie Częstochowskiej”. Głównym motywem jej późniejszych dzieł był w większości motyw miłości oraz śmierci. Jej wiersze były przekładane na język niemiecki, rosyjski oraz perski i bułgarski. Zmarła 11 października 1967 roku w stolicy. W jej rodzinnym mieście znajduje się jej muzeum.

„Opowieść dla przyjaciela” jest powieścią autobiograficzną. Stanowi bardzo cenne źródło informacji na temat życia osobistego autorki. Bohaterka książki ma wrodzoną wadę serca, która nie pozwala jej wykonywanie prostych czynności w codziennym życiu. Jej rozrywką jest głownie spędzanie czasu na dworze, pośród natury. Autorka opisuje dokładnie swój pobyt w USA, poznajemy jej osobowość. Poświatowa pokazuje w swojej powieści ból i cierpnie, które przeplata się także z nadzieją na nowe życie. Opisuje relacje z osobami, z którymi zżyła się na Amerykańskim kontynencie, są to między innymi Caroline ( jej współlokatorkę), japonkę Yasuko, która tak samo jak bohaterka, tęskni bardzo za ojczyzną, oraz Christine.

Książka jest zlepkiem wszystkich uczyć, które towarzyszyły autorce przez całe jej trudne życie. Myślę, że nie potrafiła ona w stu procentach odnaleźć się w swoich czasach, nie mogła znaleźć porozumienia, przyjaciół, przez to, iż była uzależniona od szpitali i sanatoriów. Jej małżeństwo też w gruncie rzeczy było niewypałem, z góry skazane na niepowodzenia. Pani Halina doskonale wiedziała o chorobie swojego męża, jednak miłość była dla niej czymś ponad wszystko. Właśnie dlatego przelewa na kartki swoją historię, by poetyckim, pięknym językiem pokazać, jak wielkie było jej cierpienie i co przechodziła. Właśnie przez to książka Poświatowej jest niezwykle realistyczna, dojrzała i wzruszająca. Mimo, iż ujrzała światło dzienne ponad czterdzieści lat temu, nadal urzeka swoim uczuciowym przesłaniem. Ocieka emocjami. Podczas czytania mamy wrażenie, że patrzymy gdzieś na autorkę z boku, nie możemy jej bezpośrednio doświadczyć, ale odczuwamy wszelkie rozterki, uczucia, radości, wzloty i upadki tak dosłownie, że czasami szczerze się wzruszamy.

Szczerze powiedziawszy, sceptycznie podchodziłam do powieści autorki. Bardzo zaniedbana, stara okładka, pożółkłe strony, czasami brudne… To wszystko wręcz odpychało mnie od lektury, ale nie wiadomo czemu skusiłam się do niej zajrzeć. Bardziej chyba z ciekawości, niż jakoś specjalnie poruszona opinią czytelników. Nie sądziłam, że aż tak bardzo uda mi się w nią wciągnąć. Z czystym sercem mogę polecić ją wrażliwym kobietą. Na pewno będzie to podróż w głąb samej siebie, utożsamienie się z bohaterką a zarazem autorką, poczucie jej smutku. Książka zmusza także do zastanowienia się nad własnym życiem. Gorąco polecam.


Recenzja od blogowej wielbicielki:)

czwartek, 29 listopada 2012

Listopad włazi do miast.



A więc kolejny miesiąc już powoli za nami. Listopad przyniósł mojemu życiu wiele zmian, które chcąc nie chcąc musiałem przyjąć z pokornym sercem. Szara aura zza okna idealnie odwzorowuje to, co dzieje się wewnątrz mnie, ale jestem dobrej myśli na przyszłość i mam nadzieję, że przyniesie ona na pewno więcej radości i pogodności. Na pewno zbliżające się wielkimi krokami święta Bożego Narodzenia napełniają mnie nadzieją na duże ilości śniegu za oknem, na przyjemną, domową, rodzinną atmosferę , gdzie w powietrzu da się wyczuć błogi zapach pierników i makówek, a miękki fotel i mała lampka tworzą klimat stworzony wręcz do zagłębiania się w jakąś przyjemną książkę:) Ale póki co to tyle, mam nadzieję spłodzić kilka świątecznych słów w ramach grudniowego stosika, oczywiście jeżeli chociaż trochę sprawdzą się moje oczekiwania... A teraz czas na konkrety:

Spis:



Z podświetlonymi na kolorowo tytułami, wiąże się furtka do innego portalu, na którym to umieściłem recenzję ów pozycji. Zainteresowanych zachęcam zatem do kliknięcie:) Jeśli chodzi o pozostałe książki, będę starał się na bieżąco coś o nich naskrobać, jeśli nie tutaj to własnie na Kocham Książki. Powoli jednak zaczyna się grudzień, w którym to będę miał na pewno więcej wolnego niż dotychczas. To oczywiście doskonały powód, aby wzbogacić domową biblioteczkę o jakieś nowe, pożądane tytuły, dlatego też będę zmierzał wielkimi krokami do nowego stosika i wieści prosto z jego nabywczej machiny.


niedziela, 25 listopada 2012

Nostalgia.


Kiedy człowiek posiada wokół siebie wszystko, co jest mu potrzebne do samozaspokojenia, nie zdaje sobie sprawy z rzeczywistości która go otacza. Szczęście bywa zabójcze, bo zaślepia. Pamiętam dobrze dzień, kiedy musiałem powiedzieć na głos kilka bzdur, odnośnie tego, że wszystko będzie dobrze, że przecież nie na niej świat się kończy. Wtedy przez chwilę, któryś już tam raz w życiu, poproszony... a może przymuszony zostałem do pełnienia funkcji dobrego przyjaciela. Oczywiście owe szczęście także w jakiś sposób wyparło ze mnie wrażliwość na inne krzywdy, bo co mi tam, że komuś źle się żyje, skoro ja jestem pewien, że to właśnie mnie się spełnia od dawna oczekiwane marzenie. I tak właśnie recytowałem do męskich, płynących naprzeciw mnie łez słowa, które są automatycznym wierszem na cudze bolączki. Straszna jest przyjaźń, w którą wkrada się lekka nutka szyderstwa. Na szczęście jej staż pozwala mi mieć pewność, że takie wybryki są może nie do końca fair, ale i jakoś szczególnie nie zaważą na dalszych losach znajomości. Teraz, ów płaczący chłopak żyje sobie całkiem nieźle ( szczerze mówiąc zazdroszczę jego umiejętności całkiem szybkiego wychodzenia z uczuciowych męczarni ) a to ja, ten pewny siebie, zapatrzony ślepo w utopijną przyszłość głupek,  zająłem jego miejsce. Samotnie siedzę naprzeciw loży szyderców, która składa się z tych wszystkich dobrych wspomnień, które miałem przyjemność przeżywać. Szczerze powiedziawszy nie wiem, czy podczas dobrego czasu, trzeba mieć pewność, że on się kiedyś skończy? Czy wtedy żyje się gorzej, bo z obawami nadchodzącej klęski, czy lepiej, bo przygotowuje się siebie samego do nieuchronnej porażki i zmiany. Sam nie wiem, czy chce znać odpowiedź na to pytanie.
Może i w najlepszych chwilach wkradają się wątpliwości. Nikt chyba tak do końca nie wie, jak będzie wyglądało jego życie za kilka miesięcy czy lat. Skoro teraz wszystko skończyło się za sprawą nagłej zmiany poglądów i uczuć, to czemu taka zmiana nie miała by nastąpić kiedyś tam jeszcze? Wiem, że ten zabieg bywa bardzo plastyczny i nieoczekiwany, dlatego mam nadzieję, że kiedyś będę siebie karał za te słowa. Na teraźniejszą chwilę jednak czuje wewnętrzną potrzebę wypowiedzenia ich na głos: nigdy nie znajdę kogoś równie dobrego, bo przecież każdemu odpowiada tylko jedna osoba.


- A któż ci powiedział - rzekł widzący chaos jego myśli garbus - że miłość musi być dobra? Na Szerń, żeglarzu, w imię tego uczucia popełniono na świecie więcej zbrodni niż w imię czegokolwiek innego, wyjąwszy może władzę! To najbardziej podstępne, okrutne i zaborcze uczucie, jakie może dotknąć człowieka, wyzwala bowiem inne: zawiść, zazdrość i gniew. Wszystko, co w nim dobre dotyczy tylko jednej osoby. Pomyśl zatem, synu, nim nazwiesz znów dobrym owo coś, nie będące niczym innym jak kaleką, wynaturzoną, przepoczwarzoną przyjaźnią, która zaiste jest wzniosła i piękna. Mówię ci z całą mocą, że bez miłości świat byłby szczęśliwszy, pod warunkiem, że pozostałaby na nim przyjaźń.

Feliks W. Kres

czwartek, 22 listopada 2012

Potwory nie takie straszne...

Od dawna już nie zaglądałem do miejskich bibliotek. Czy to za sprawą egzemplarzy recenzenckich czy też dzięki różnych portalom internetowym, które umożliwiają sprawną wymianę książkami w miłym towarzystwie. Niemniej ostatnimi czasy poczułem nagłą potrzebę ich odwiedzenia i z miłym zaskoczeniem muszę stwierdzić, że biblioteki inwestują w swoich czytelników. Dział fantastyki od zawsze był działem bardzo obleganym a na niektóre cenne dzieła czekało się naprawdę sporo. Z dumą spotkałem tam wiele nowości, które pachniały jeszcze farbą drukarską. Dlatego ku wielkiej uciesze udało mi się dorwać Pomnik cesarzowej Achai oraz do kompletu wziąłem dwa tomy Wielkiej Księgi o potworach. Nie od dziś wiadomo, że jestem wielkim fanem wydawnictwa Fabryka Słów, więc od razu zabrałem z półki trzy tomiki i udałem się pełen zadowolenia do domu. Po księdze o czarodziejach i dwutomowej horroru z całkiem niezłym apetytem zabrałem się za czytanie i... muszę przyznać, że wielce se rozczarowałem.
Opowiadania są bardzo ciekawą formą literacką. Lubie je za to, że w stosunkowo małej ilości treści potrafią przekazać dużo ważnej fabuły i często są bardziej interesujące niż powieści. Akcja musi się dziać szybko i treściwie, wiec mamy jakby bez zbędnego "pitu pitu" od razu właściwą opowieść. W jednym tomie mamy różnobarwną paletę historii, z których każda jest niepowtarzalnie inna. W przypadku owych  Potworów jest wręcz przeciwnie. Tym razem Stephen Jones nie stanął na wysokości zadania dobierając opowieści do zbiorów. Są to teksty które czyta się niezwykle mozolnie, które nie specjalnie porywają i zaciekawiają. Potwory o których mowa nijak nie stanowią dla mnie wartego kupna towaru. Są lekko komiczne, absolutnie pozbawione jakiegokolwiek rodzaju szeroko pojętej grozy. Z około 20 opowiadań mogę wyliczyć na palcach jednej ręki te, które czytało się z przyjemnością. Na pewno na słowa pochwały zasługuje Shadmock. Klimatem przypomina nieco rodzinę Adamsów, niemniej w dosyć oryginalnej odsłonie. Mamy to czynienia z rodziną, która bynajmniej nie ma nic wspólnego z człowieczeństwem. Opowiadanie jest wciągające, miło pochłania się kolejne strony no i można wyczuć nutkę czegoś mrocznego.
Tematem końca powiem, że tym razem antologię, które tak cenie, nie spełniły moich oczekiwań. W porównaniu z poprzednimi tomami serii to tylko namiastka dobrej zabawy i rozrywki, jaką powinno być czytanie. Jeśli ktoś skłania się do lektury to... proponuję wziąć do ręki inne dzieło, chyba, że ów czytelnik jest naprawdę mocno zdesperowany.

czwartek, 15 listopada 2012

Smocze Łzy

Dean Koontz - Smocze łzy
Dean Koontz - Smocze Łzy


Dean Koontz urodził się 9 lipca 1945 roku w Pensylwanii. Swoją przygodę z pisaniem zaczął w latach 60. Jego pierwsze dzieła zaliczały się głównie do prozy science-fiction. Z czasem jednak rozwinęła się jego miłość do horrorów i thrillerów, więc przerzucił się zgodnie z głosem serca na ten gatunek literatury. Jego perełką w karierze z pewnością jest wydana w 1980 roku powieść „Szepty”, która dostała bardzo pozytywne recenzję. Aktualnie mieszka w Kalifornii.

Powieść opowiada o dwójce detektywistycznych przyjaciół -  Harry'm Lyonie i Conniem Guliverze. Mimo znacznych różnic charakterów udaje im się prowadzić zgodne życie w pracy. Mają oni na swoim koncie już wiele rozwiązanych spraw, przez co ich renoma ciągle rośnie. Pewnego dnia  odnoszą sukces, łapiąc  psychopatę, który nad wyraz naprzykrzał się codzienności Kalifornii. Nie przypuszczają jednak, że owe wydarzenie będzie dopiero początkiem koszmaru. Po owym zatrzymaniu dzieją się na prawdę dziwnie do wytłumaczenia rzeczy. Harry spotyka na swojej drodze tajemniczą postać, która ostrzega go, iż pozostało mu jedynie sześć godzin życia. Para detektywów wspólnie próbuje rozwikłać nową zagadkę, rozmawiając z  kilkoma innymi mieszkańcami, którzy otrzymali bardzo podobne groźby od niezidentyfikowanego gościa, dochodzą do wstrząsających wniosków. Okazuje się, że mężczyzna posiada nadprzyrodzone moce. Prawa fizyki w jego obecności po prostu przestają istnieć. Facet ulatnia się niezauważony, potrafi przybrać dowolną postać lub normalnie w świecie zatrzymać biegnący czas. Jak można pokonać kogoś, kto pozbawiony jest w większości swojego człowieczeństwa? Czy połączone siły kilku losowych osób, mogą popsuć plany tajemniczego zabójcy? Do tego dochodzi fakt istnienia legendarnych smoczych łez, które mają mroczne zdolności... 

Smocze Łzy to książka dosyć gruba, lecz jej akcja dzieje się w obrębie jednego dnia. Taki zabieg sprawia, że powieść jest niezwykle dynamiczna i wartka. Przy lekturze Deana Kontza na pewno nie będziemy się nudzić. Autor częstuje nas sprawnie prowadzoną fabułą, rozbudowaną i dopracowaną. Bohaterowi wykreowani są interesująco, poznamy ich słabe i mocne strony, razem pomagamy rozwiązywać zagadkę tajemniczego mordercy. W dodatku styl pisarski jest  łatwy w odbiorze, przez co powieść czyta się naprawdę szybko i przyjemnie. Sama fabuła stworzona jest wielowątkowo, poznajemy kilka spojrzeń na śledztwo. Nie wiemy także co napotka czytelnika z każda następną przeczytaną stroną, tajemniczość płynąca z powieści urzeczywistnia się, rozbudowując znacznie naszą wyobraźnie. Autor potrafi zaskakiwać, wbijać w fotel. Przez cały czas domyślamy się, jak mogą potoczyć się losy detektywów, jednak na końcu książki spotykamy nie małe zaskoczenie, co jest wielkim plusem. Nic nie cieszy tak, jak zwrot akcji i rozwiązanie, którego nikt nie mógł przewidzieć. Polecam każdemu kto lubi rozwiązywać zawiłe zagadki w otoczeniu dreszczyku emocji i wielu nadprzyrodzonych zjawisk.


Wydawnictwo: Albatros
Miejsce / Data wydania: Warszawa 2011
Ilość stron: 320
Moja ocena: 4/5

niedziela, 11 listopada 2012

11 listopada


Rajnhold oparł się o drzewo, postawił koszyk z grzybami na miękkiej ściółce i zaczął spoglądać dookoła poszukując wzrokiem jakichś znajomych elementów krajobrazu. Jednak po raz kolejny nic mu nie świtało w pokrytej siwizną głowie. Wyjął z kieszeni  haftowaną chusteczkę i wytarł spocone, pokryte zmarszczkami  czoło. Tylko kochana Krysia potrafiła własnoręcznie tworzyć takie chusteczki – myślał.  W czasie wojny, hurtowo dostarczała mu swoje produkty, kiedy był na froncie  i kiedy siedział przy oknie z wiatrówką przy nosie. To był jej sposób na rozładowanie nerwów. A raz, kiedy dwaj SS-mani wdarli się do ich domu, to one uratowały im życie. Wzięli cały karton jej wyrobów, plus cały barek własnoręcznie pędzonego bimbru. Ale cóż, inaczej nie stąpał by teraz po ziemi. Przeżegnał się na myśl, że Krysia spoczywa już w rodzinnej mogile, po czym chwycił koszyk w rękę i ruszył dalej. Krążył już w kółko od dobrych dwóch godzin, i dalej nie mógł znaleźć właściwej ścieżki. Nogi zaczynały dawać o sobie znak, a szczególnie biodro, które jak powiedział jego lekarz „starło się na proch”. Pluł sobie w twarz, dlaczego zapuścił się aż tak daleko. Rajnhold znał rodzinne lasy jak własną kieszeń, jednak po siedemdziesiątce zaczęły się problemy z pamięcią, i czasami zapominał co działo się wczoraj, a z czasem po prostu w mig ginęły myśli z przed minuty. Nie dawno padł ostateczny wyrok – Alzheimer. Trudno było z początku pogodzić się ze smutną diagnozą, ale od starości uciec się nie da. Jedyny plus to to, że może kiedyś, jak o wszystkim, zwyczajnie zapomni.

Przez korony drzew przedostawały się już lekko pomarańczowe promienie słońca. Wtedy pękł całkowicie. Zza grubych binokli pociekły łzy, a starzec pozbawiony sił i fizycznych i psychicznych osunął się po pniu brzozy i upadł na miękki mech. Znów wyciągnął pamiątkę po Krysi i otarł twarz.
 - Wiedziałem, że umrę w samotności, ale w tym zasranym lesie, który kiedyś był jak mój drugi dom?! – krzyknął w przestrzeń, lecz odpowiedział my tylko miarowy stukot dzięcioła.  Znów przyłożył chusteczkę do oczu, po czym oparł głowę o korę drzewa. Z bólem serca przyjmował świadomość, że minęły już lata jego świetności. „Chłop jak dąb” mówili sąsiedzi, a co dopiero sukcesy wojenne, gdzie podziały się tamte siły. Uciekły, bezpowrotnie. Do głowy wdarły się wspomnienia wojenne. Kiedyś spędził w tym lesie cały tydzień, broniąc się przed opanowaniem rodzinnej wsi. Niewyraźne wspominania wyłaniały się z mgły. Było to przed wezwaniem na wschodni front, wtedy pierwszy raz zabił człowieka, ale cóż, trzeba było zabijać aby samemu pozostać przy życiu. Wojna to piekło. Westchnął głośno i właśnie wtedy usłyszał kroki.  Ewidentnie ktoś kroczył, wolno ale równomiernie, po suchym poszyciu, gdzieś za jego plecami. Szybko nałożył zsunięte okulary na swoje miejsce i krzyknął – jest tam kto?!. Zmrużył oczy i wpatrywał się w przestrzeń, jednak nikogo nie było widać, ani nikt nie raczył odpowiedzieć. Nie dość, że panował już półmrok, zaczęła pojawiać się mgła.  
 - Tak, jeszcze tego by brakowało, żebym zaczął odchodzić od zmysłów. – rzekł w przestrzeń. Lekko podciągnął się, aby wyprostować bolące biodro, następnie zapiął rybacką kurtkę pod samą szyję. Może uda się doczekać rana? Noce jesienią są zimne – mówił sobie w głowie, gdy tuż przed nim ponownie usłyszał kroki, tym razem jakby bliższe i wyraźniejsze.
 - No co jest, do jasne panienki! Nie zacznę świrować, za nic w świecie!  - krzyknął zdenerwowany przed siebie.
 - Nikt panu nie każe, generale – rzekł ktoś tuż nad jego uchem.
Rajnhold nerwowo odwrócił głowę i napotkał przyjazną twarz młodzieńca. Lekki czarny zarost kontrastował z bujną, wręcz żółtą czupryną wystającą spod czapki, na której przypięty był srebrny orzełek. Mężczyzna nie kojarzył chłopaka, ale najwidoczniej musiał to być ktoś z jego sąsiadów. Tylko oni wiedzieli, że kiedyś dorobił się stopnia generała. Tylko co robi tutaj w środku lasu?
 - Jestem Marek - rzekł spokojnie – mieszkam tutaj nie daleko, potrzebuje pan pomocy?
Kiedy młodzieniec kucnął naprzeciw, starzec spostrzegł, że ten ma na sobie zielony mundur z orłem na piersi a przy pasku przypięta kaburę z pistoletem. Skądś znał ten ubiór, jednak nie mógł dokładnie skojarzyć, gdzie go widział.
 - Ach, spadłeś mi z nieba dobry człowieku, zabłądziłem, nie mogłem znaleźć ścieżki, a teraz kiedy się ściemnia, moje oczy już całkiem wysiadają. Mógłbyś mnie odprowadzić
do ścieżki? – w staruszku odżyły nadzieję.
 - Oczywiście, że tak. To będzie dla mnie przyjemność, jeśli się sprężymy, to powinniśmy dojść przed zachodem słońca.
 - Wielkie dzięki Marku. A tak swoją drogą, to jesteś nowym leśniczym? – spytał zaciekawiony mundurem Rajnhold.
 - Leśniczym? Generale, ja nie… nie jestem leśniczym. Kiedyś chciałem nim być, ale wojna pokrzyżowała moje plany – rzekł ze smutnym uśmiechem.
 - Wojna? Synku, ile to już lat minęło, jaka wojna? Ach.. – teraz zrozumiał – pewnie do tego Iraku cie wezwali, co? Gnidy jedne, o własny kraj troszczyć się powinni, a nie na kraniec świata… walczyć o nie swoje rację.
 - Lepiej już chodźmy Generale, zmrok jesienią przychodzi szybko.
 - Marku, przestań z tym generałem. I tak teraz nic mi z tego nie przyjdzie. Mów mi dziadku.
 - Ale ja bym nie mógł… Gener…
 - Mówiłem coś?! – wciął się staruszek – Jeśli powiedziałem dziadku, to ma być dziadku – lekko uśmiechnął się pokazując ostatnie zęby górnej szczęki, bo dolna od lat była ich pozbawiona.
 - Dobrze, rozkaz przyjęty – młodzieniec zasalutował przed mężczyzną.
 - Daj spokój z tą szopką. Bądź tak miły i zabierz mnie na skraj lasu, muszę jeszcze rozpalić w piecu.
 - Robi się! – Marek pomógł wstać dziadkowi i wziął do ręki jego koszyk z grzybami.  Objął czule jego szyję i powolnymi krokami poszli przed siebie.
Szli już dobre dziesięć minut, a suche gałązki pod ich stopami przyjemnie trzaskały. Wiatr prawie ustał, tylko lekko kołysał pojedynczymi liśćmi, co w połączeniu ze śpiewam ptaków tworzyło istny koncert. Rajnhold uwielbiał wsłuchiwać się w szum lasu. Zawsze z Krysią chadzali ścieżkami, zgadując jaki ptak aktualnie daje o sobie znać. Tęsknił za nią, nie dawał tego po sobie poznać, ale cholernie mu jej brakowało. Zresztą tak samo jak wojennych przyjaciół. Każdy wie, że wojna nie tylko brutalnie dzieli poglądy, ale spaja w jedną całość ludzkie serca rodaków. Czasem, gdy siedział sam w chacie, dużo myślał o tamtych czasach. Jak Antek uratował mu życie, a potem on odwdzięczył się tym samym. Nie chwalił się swoimi osiągnięciami, bo wiedział, że ludzie we wsi wezmą to za bujdy. Nie wiedzieli tak naprawdę, co to znaczy znaleźć się w środku latających pocisków. Nie raz mógł mówić o cudzie. Przyzwyczaił się jednak do skromności, do tego, że w dzisiejszych czasach dawne zasługi nie znaczą nic. Mało kto pamięta o prawdziwych żołnierzach. Młodzież nie zdaje sobie sprawy, że to właśnie tacy zwykli ludzie wywalczyli dla nich wolność. Zwykli rzecz jasna w ich mniemaniu.
Rozmyślania pochłonęły staruszka tak bardzo, że prawie zapomniał o doskwierającej nodze. Marek szedł w ciszy, omijając na ich drodze większe krzewy.
 - Skąd tak dobrze znasz las? – spytał aby przerwać ciszę.
 - Spędziłem w nim bardzo dużo czasu. Mieszkam nieopodal, więc z braku jakichkolwiek zajęć często spaceruje – uśmiechnął się szczerze – to jedyna forma rozrywki.
 - Naprawdę? Nie wiedziałem że obok zagajnika są jakieś domki. Przecież tutaj ciągną się hektary  pól zanim napotka się ścianę lasu.
 - Mój dom znajduję się trochę w głębi, między dwoma wielkimi sosnami. W gruncie rzeczy, nie przyszedłem ci tylko pomóc…
 - Hm. A czego oczekujesz? – zaciekawił się dziadek, wyciągając przy okazji chusteczkę, by otrzeć czoło.
 - Miałbym prośbę, związaną z moim… domem. Chciałbym abyś coś naprawił.
 - Chłopcze, mam osiemdziesiątkę na karku, sądzisz, że mam siły? – zaśmiał się miło Rajnhold.
 - Tak, biorę to pod uwagę generale… to znaczy dziadku – poprawił się – To drobiazg, jednak sam nie mogę go naprawić. Byłby dziadek tak miły?
 - No cóż, skoro sądzisz, że dam radę. Muszę jakoś ci się odwdzięczyć.
 - A więc umowa stoi. – młodzieniec ewidentnie rozweselony, lekko przyspieszył kroku.
Wie dziadek, miejsce… gdzie mieszkam, jest już stare, a sądzę, że zasługuje na szacunek.
 - Wszystko zasługuje na szacunek Marku, o wszystko trzeba dbać. A zdradzisz mi szczegóły, co dokładnie mam zrobić?
 - Zobaczysz na miejscu, może wtedy też przypomni ci się kilka szczegółów.
Rajnhold troszkę się zdziwił, ale nie chciał wdawać się już w dyskusję, bo z pomiędzy drzew wyłaniała się polana.
 - Już prawie jesteśmy. Pójdziesz wzdłuż polany dziadku, tym wydeptanym szlakiem, a potem trafisz na ścieżkę do wioski.
Mężczyzna zmierzył wzrokiem horyzont i zobaczył wieże kościoła, oraz dachy kilku budynków.
 - No to już jestem w domu, kojarzę to miejsce, tak, już kiedyś tutaj byłem… Kiedy to się działo…
I nagle wszystko wróciło. Mgła niepamięci w ułamku sekundy rozproszyła się, otwierając wrota do lat młodości. Teraz zrozumiał, i co ważniejsze przypomniał sobie, co kiedyś stało się w tym miejscu. W czterdziestym pierwszym roku stał między dwoma sosnami
wraz z… Markiem, jego młodszym sąsiadem. Byli druhami z jednostki, czatowali tutaj na budce myśliwskiej, z dwoma karabinami snajperskimi. Dziadek spojrzał na pozostałości drewnianego masztu rozciągnięto pomiędzy dwoma iglakami. Mieli wyprzedzać zagrożenie, alarmować o nadchodzących wojskach. To wtedy właśnie wkroczyli Niemcy. Strzał padł z nienacka, trafił wprost w pierś Marka. Rajnhold odwrócił się oszołomiony ale chłopaka już nie było. Chciał zwyczajnie zrozumieć, co przed chwilą zaszło, jednak żadna racjonalna myśl nie chciała wedrzeć się w jego umysł. Podszedł bliżej. Między dwoma drzewami spoczywała jedynie kupa kamieni, usypana w równy pas. Mogiła. Prosty grób jaki Rajnhold zdołał ułożyć dla swojego żółtowłosego kompana. Dziadek upadł na kolana i zaczął płakać. Nie chciał się powstrzymywać, bo to jedyna rzecz jaką mógł pokazać sobą, jak bardzo mu przykro. Tamtego dnia nie miał czasu na nic więcej, jak prosty kamienny sarkofag. Ileż jeszcze takich nieznanych grobów zalega na polskich ziemiach? Ile narodowych bohaterów pozostaje nieznanych, ile rodzin pozostaje w cieniu nieświadomości. Ilu żołnierzy, którzy bez cienia wątpliwości oddawali życie za naród, spoczywa w lasach,  bez pogrzebu, bez godnego pochowku, bez pamięci. Starzec płakał, a słońce powoli chyliło się ku zachodowi.

*

Rajnhold trzymał w dłoni polską flagę, powiewającą na ciepłych podmuchach jesiennego wiatru. Podszedł do lśniącej płyty i wbił grot z narodowymi barwami tuż obok niej. Za nim czekał niemały tłum ludzi, którzy chcieli przeczytać co zdarzyło się w tym miejscu przed kilkudziesięcioma laty. Miał poczucie, że spełnił obowiązek. Czuł się szczęśliwy, pierwszy raz od wielu lat. Popatrzył jeszcze raz na zdjęcie Marka widniejące na nagrobku, po czym odwrócił się i lekkim, wolnym krokiem oddalił się w kierunku miasta.

wtorek, 6 listopada 2012

Bójmy się.

Wielka księga horroru. t.1
Listopad, jak i cała jesień, co roku przynosi ze sobą tajemniczą aurę magiczności. Na pewno wielce zależne od tego są coraz to krótsze dni, czy też gruby dywan z opadłych liści. Na pewno atmosfera Dnia Wszystkich Świętych także rozbudza wiarę w nadprzyrodzone zjawiska, które to w tym okresie nabierają większego znaczenia. Jesień kusi do spacerów, zachęca aby zagłębić się w jej istotę, alby poddać się przyjemności chodzenia po zmroku, podziwiania dziwnych cieni, słabo oświetlonych parków czy też tlących się zniczami cmentarzy. Dlatego chyba najlepszą lekturą, którą moglibyśmy sobie wymarzyć na trzecią porę roku, będzie właśnie książka mroczna, straszna, zniewalająca. Książka, z którą będziemy się bać zasnąć, która podsyci w nas ogień jesiennej przygody. Tak właśnie dzieje się z antologią Fabryki Słów - Wielka Księga Horroru.

Ostatnimi czasy moje ulubione wydawnictwo coraz częściej tworzy dwutomowe zbiory opowiadań, o różnej tematyce szeroko pojętej fantastyki. Mamy księgę o czarodziejach, potworach, o fantastycznym humorze czy też czystym science-fiction. Horror jednak jest czymś, co od dawna mnie fascynuje. Przedstawia nie tylko zjawiska paranormalne, których swojego czasu byłem wielkim fanem, ale co więcej, pokazuje nam także czarna stronę ludzkiej natury. Poznajemy horror własnych, ludzkich demonów, niespełnionych pragnień i chorych wyobrażeń.

Stephen Jones, który opracował powyższą księgę, wybrał teksty najbardziej straszne, docenione nie tylko przez czytelników, ale także przez jury różnych wielkich festiwali. Może po pierwszym opowiadaniu nie do końca to widać, ale mogę was zapewnić, iż potem jest tylko lepiej. Na około czterystu stronach lektury znajdziemy aż 16 opowiadań. Jest to obszerna przygoda, na której szlaku możemy spotkać dziwne monstra z nowojorskiego metra, pojękiwania zakopanego żywcem nieszczęśnika czy też urzeczywistnienie snów pewnego mrocznego pacjenta. Każde z opowiadań ozdobione jest zacnym i klimatycznym rysunkiem Daniela Grzeszkiewicza.

Wielka księga horroru to na pewno kawał dobrej, wciągającej lektury. Nie zawsze łatwej to ogarnięcia, ale niosącej dużo mrocznej radości i swego rodzaju spełnienia. Kto szuka dobrej rozrywki na długie wieczory, niech sięgnie po antologię Fabryki Słów!

Tytuł: Wielka księga horroru, t.1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce/Rok: Lublin 2010
Liczna stron: 400
Moja ocena: 4/5

niedziela, 4 listopada 2012

COMA - CK Wiatrak

Cena biletu jak zwykle lekko mnie zaszokowała, lecz przecież lata doświadczenia nauczyły mnie, że jednak na TEN zespół warto wydać trochę więcej. Ucieszyłem się również z wiadomości, iż ilość biletów została wyprzedana przed dniem koncertu. Taka informacja zawsze prognozuje dobrą zabawę w doborowym towarzystwie!
Wpierw na scenie zagościł Black Jack, by przygotować zgłodniałą Comy publiczność. Miałem to szczęście, że wszedłem do legendarnego już Wiatraka podczas supportu, gdyż zespół nijak przypadł mi do gustu. Nie musiałem zatem czekać zbyt długo, by zabrali swoje gitarowe manatki i ustąpili miejsca tym, dzięki którym sobotni wieczór stał się znów na chwilę krainą magii.
Grubo po godzinie dwudziestej właśnie tak się stało. Rozpoczęli jak zwykle - Zaprzepaszczonymi siłami, które idealnie spełniają rolę pierwszego numeru. Utwór oddaje tak na prawdę, czym jest na scenie zespół Coma. To wizytówka tego, co ma się dziać przez następne ponad dwie i pół godziny grubej zabawy.
Ck Wiatrak
Patrząc na poprzednie setlisty wielce się ucieszyłem. Mało może było kawałków z Czerwonego Albumu, które według mnie na koncertach wychodzą wielce zacnie. Na szczęście Coma nadrobiła kawałkami, które miałem okazję słuchać pierwszy raz na żywo. Nowe wykonanie Parapetu pozytywnie zaskoczyło, Roguc stworzył niebanalną atmosferę. Sceniczny Wilk widocznie miał wczoraj rękę do koła fortuny, gdyż po ostrzejszych kawałkach ( Deszczowa piosenka, Tonacja, Nie ma Joozka, Transfuzja ) nastąpiły same wolniejsze, gdzie można było lekko odetchnąć i tak już z czystym sumieniem wsłuchać się w to, co autor piosenek chcę nam przekazać, a także pobujać się w prawo i lewo, poddając ciało swoistemu transowi.  Był wspomniany Parapet, była Widokówka. Ku mojej wielkiej uciesze zagrali także 0Rh+, którym rozpoczynać zwykli Czerwoną Trasę. Na końcu przyszedł czas na rzadko wykonywane live 100 tysięcy jednakowych miast. Cała sala jak na zawołanie przycupnęła na podłodze Zabrzańskiego Wiatraka, by w spokoju wysłuchać tego lirycznego arcydzieła. Każdy dzierżył w dłoni odblaskową bransoletkę, przez co cała sala Wiatraka mieniła się kolorami tęczy.
Tradycyjnie już na trasie, upamiętniającej 15lecie istnienia Comy, przerwy w utworach zostały wypełnione krótkimi filmikami, przypominającymi zespół z lat "dziecięcych". Szczerze powiedziawszy ten aspekt mógł być dopracowany nieco bardziej, wyświetlone na poważnie na bardziej profesjonalnym sprzęcie. Ale cóż... z drugiej strony nie przyszliśmy do klubu na film, ale na koncert. Podczas Leszka Żukowskiego Piotr Rogucki, a ściślej mówiąc Witos poprosił na scenę koleżankę z tłumu, by razem z wokalistą mogła poddać się przyjemności odśpiewania hymny Comy. Cóż. skąd Witos mógł wiedzieć, że koleżanka Karolina nie zna dokładnie słów...
Pomijając zatem te małe niedogodności z czystym sumieniem powiem, że Coma spełniła swoje zadanie w stu procentach. Oczekiwania czegoś nowego na scenie zawsze zostają zaspokojone, Rogucki i reszta za każdym razem znajdują pomysł, jak zabawić publiczność tak, by koncert nie został zapomniany następnego dnia. Wszak jak dla mnie, i tak nic nie przebije koncertu promującego ostatni album, ale to tylko moje odczucie i każdy ma prawo wyrazić na ten temat swoje zdanie:) Tematem końca, powiem więc, że sobotni COMcert wypadł bardzo zadowalająco! Cieszy mnie fakt, że CK Wiatrak jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie Coma zawituje regularnie, zawsze tworząc niebanalną atmosferę! Teraz zostaje tylko ubogacić moją prywatną kolekcję...

sobota, 27 października 2012

Październik - Podsumowanie

Październik zaskoczył nas na pewno w dwojaki sposób - wielką ilością słońca i piękną złotą jesienią, przez co nawet najbardziej szare, współczesne, miejskie blokowisko stało się na chwilę pięknym elementem tej jakże cudownej pory roku. Na pewno jednak nikt nie spodziewał się, że pod koniec poczęstuje nas cienkim białym dywanem śniegu, który aktualnie nadal prószy, pokrywając cały świat magiczną zimową aurą. Niemniej, mimo wszystkich pozytywów, dni coraz szybciej nam upływają a wieczory nadchodzą niezwykle prędko i nieoczekiwanie. Mimo to, dają nam one motywację, aby zacząć sezon na wieczorne czytanie przy kominku:)

Ów miesiąc był na pewno bogaty w wydawnictwo Fabryka Słów. Większość z książek ze stosika znalazło swoje miejsce na mojej półce, którą na bieżąco możecie śledzić tutaj. Znalazłem też czas, by pierwszy raz od dłuższego czasu udać się do miejskiej biblioteki, z której także przyniosłem do domu swój łup.
Egzemplarze z wydawnictwa Czarne oraz Czarna Owca dostałem w ramach współpracy. One już znalazły swój nowy dom. W stosiku brakuje Kręgu, ale mam nadzieję wspomnieć o nim przy innej okazji.

Nie wszystkie recenzję są jeszcze dostępne na stronie Kocham Książki, ale sądzę, że w najbliższym czasie powinny się tam pojawić. Z bólem serca  muszę jednak przyznać, że nie mam tyle czasu, aby opisać wam każdą z przeczytanych książek, bo tak na prawdę już teraz mam mały zawrót głowy, biorąc pod uwagę także moją edukację.






Spis październikowych nabytków:




Z bólem serca przyznam, iż Pierumov, którego od dawna chciałem zdobyć, rozczarował mnie do tego stopnia, że książkę zwyczajnie porzuciłem po kilkunastu tronach lektury. Nijak nie mogłem poradzić sobie z opornym stylem pisarza, fabuła także jakoś średnio mnie pochłonęła... Trudno.  Jeśli zaś chodzi o Grobową tajemnicę, to Pani Harris także nie wniosła nic nowego w swój cykl o Harper Connelly. Jeśli pierwsze dwa tomy przeczytałem z niemałym zaciekawieniem, tak dwa końcowe już z lekkim przesytem... O tyle dobrze, że powieści dorwałem w bibliotece, a nie pokusiłem się o prywatne egzemplarze :)
Muszę jednak przyznać, że coraz bardziej skłaniam się do sięgania po kryminały bądź książki sensacyjne. Może nie wszystkie jakoś szczególnie odbiły się pozytywnym echem na moim literackim guście, niemniej zaczyna podobać mi się tajemniczość, która w takich powieściach występuje.




poniedziałek, 22 października 2012

Silentium Universi - recenzja

Dariusz Domagalski - Silentium Universi

Dariusz Domagalski – Silentium Universi

Dariusz Domagalski – rocznik 1972. Urodzony w Gdyni, zamieszkały w Gdańsku. Typowa zodiakalna waga, dążąca do taoistycznej równowagi. Nie może żyć bez morza i wiatru – wiking. Pasjonat historii ,szczególnie okresu średniowiecza i starożytności. W wykształcenia tokarz, elektryk, elektronik, automatyk. Z owej pasji do historii na łamach wydawnictwa Fabryka Słów, wydał cztery książki, w których akcja dzieję się podczas wojny Polski z Zakonem Krzyżackim.

Po znakomicie odebranym cyklu krzyżackim Domagalski stworzył książkę, która jest odzwierciedleniem jego pasji, dotyczącej wszechświata, planet oraz wielkiej kosmicznej pustki. Akcja powieści rozpoczyna się w roku 2055. Ziemia jest przeludniona, brakuje surowców  i ziem pod uprawę żywności. Nawet zagospodarowywany powoli Mars nie staje się rozwiązaniem. Na szczęście astronomowie okrywają nową ziemię - planetę bardzo podobną do naszej, która znajduje się w galaktyce Alfa Centaury. Przez lata, które nauczyły ludzkość nowej techniki, które pozwoliły na stworzenie maszyny poruszającej się z prędkością zbliżoną do prędkości światła, w głowach ludzi rozbudziły się marzenia o nowym świecie. Ludzkość organizuje pionierski lot na odkrytą planetę. Oczywiście nie brakuje sceptyków. Watykan jest całkowicie przeciwny projektowi. Bogatszy o wiedzę ze starożytnych ksiąg wie, że wyprawa może być początkiem końca. Przepowiednia mówi bowiem, że ludzie będą chcieli stworzyć swój „Raj Utracony” co w rezultacie będzie niszczycielskim planem samego szatana. Także religijne sekty mają swoje zdanie na temat eksploatacji kosmosu. Nie brakuje zatem spisków, każde ziemskie ugrupowanie pragnie mieć szpiega na pokładzie statku, który został nazwany „Marek Aureliusz”. Podczas lotu wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku. Jednak z każdym rokiem świetlnym w głowach współczesnych Kolumbów coś pęka. Nieznana siła, pochodząca z nieskończonej pustki powoli zacznie zbierać swoje żniwo.

Książka Domagalskiego zachęca swoją okładką. Wnętrze na całe szczęście także utrzymuje swój wysoki poziom. Powieść czyta się niezwykle gładko. Poznajemy projekt „Raj Utracony” od samego początku, dowiadujemy się o podejściach ludzkości, później wyruszamy wraz z załogą w nieznane, by później otrzymać niespodziewane zakończenie. Bogata fabuła została umieszczona na ponad 300 stronach, co w rezultacie daje nam opowieść, która toczy się szybko, w której wiele się dzieję i która nudzić  czytelnika zwyczajnie nie pozwala. Większość objętości książki to opis tego, jak zbliżanie się do nowej ziemi wpływa na załogę. Domagalski ma świetne wyczucie w prowadzeniu swojej przygody, gdy robi się już niebezpiecznie monotematycznie, zakańcza pewien rozdział i my przenosimy się do innego wątku, innego świata. Jedyne to, czego brakowało mi w powieści to dialogów. Dużo jest opisów, mało rozmów. Jednak jeśli już jakieś zaistnieją, to także stworzone są bardzo profesjonalnie. Część z nich poświęcona jest także na pytania, które zadaje sobie każdy czytelnik. Poznajemy różne teorie odnośnie tego, czym jest nasz Stwórcza i czy w ogóle istnieje gdzieś we Wszechświecie. Dowiadujemy się także kilku ciekawostek ze świata fizyki, co naprawdę pozytywnie urozmaica nam przekazywaną treść.

Z początku sądziłem, że Silentum Universi będzie nudną space-operą, pełną technicznych nowinek i mało zrozumianego dla mnie języka. Na szczęście stało się inaczej. Tak naprawdę opowieść Domagalskiego ma całkiem inne zadanie – jest to książka przygodowa, pełna intryg i fantastycznych rozwiązań naszej przyszłości. Książka pełna przerażającej wizji naszej przyszłości, do której tak zawzięcie dążymy.  To także powieść, zostawiająca w nas zapytanie odnośnie tego, co czeka nas po śmierci  i czy wyższe twory naprawdę istnieją. Domagalski tworzy historię, która z niepozornego projektu przeradza się w przerażającą wizję naszej doli.  Gorąco polecam !

Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce / Data wydania: Lublin 2012
Ilość stron: 353
Cykl: Asy polskiej fantastyki
Moja ocena: 4/5

czwartek, 18 października 2012

... Nie chce Ci nic powiedzieć

Muchy - chcecicospowiedziec
O zespole Muchy dowiedziałem się już kilka lat temu i trochę przez przypadek. Mam czasem potrzebę posłuchać dobrej rockowej/alternatywnej muzyki, zwłaszcza w języku ojczystym. Dlatego raz na jakiś czas udaje się w magiczna podróż po internetowych forach w celu poszukiwania świeżych zdobyczy. Metodą prób i błędów, oraz powtarzalności opinii sortuje te teoretycznie lepsze ponad te jednoodsłuchowe i potem, koleją rzeczy, zaczynam się wciągać w treść. Muchy były zespołem, który nie od razu wkradł się w moje łaski - co w gruncie rzeczy jest cechą bardzo pozytywną. Żebym zespół polubił, musi mi się spodobać dopiero po kilkunastu przesłuchaniach. Muszę w tym czasie dokładnie rozgryźć treść, jaką muzycy chcą mi przekazać. Takim tokiem posługuje się już nie pierwszy raz i nie pierwszy raz też odkrywa on moją ścisłą czołówkę muzyczną.
Terroromans oraz Notoryczni Debiutańci były płytami, o których raczej zapomnieć trudno. Rytmiczne gitarowe riffy, niebanalne wyczucie w tworzeniu muzyki rockowej, lecz nietuzinkowej i nie prostej. Dlatego własnie pokochałem Muchy. Teksty rzecz jasna też nie odbiegają od całości... bo jak by to wyglądało ? Czasem pozytywnie dziwne, ubarwione licznymi metaforami, przenośniami i symbolami to na pewno to, co Marek lubi najbardziej! Jakże zatem zdziwiłem się, gdy płyta zagościła w moim odtwarzaczu, nie wie nikt. Zaczęło się dobrze, bo po pierwszym przesłuchaniem pozostał niesmak. Później jednak nastąpił bardzo krótki okres zachwytu, który został wypchnięty bardzo szybką nudą. Kawałki są proste, powtarzalne bębnienie perkusji przypomina nieco garażowy punk. Do czynienia mamy też z czymś na pograniczu elektroniki, co niestety w tym przypadku też nie pasuje mi do doktryny zespołu Much. Teksty się bronią, ale forma ich przekazu nie jest tym, czego szukałem. Wprawdzie płyta ma kilka dobrych momentów, jak powiedzmy Nie mów - kawałek z którym fani znają się już długo. Na pojedyncze słowa pochwały zasługuje też pierwszy singel, chociaż minusem jest jego krótka odsłona. Reszta repertuaru, jaki serwuje Michał Wiraszko z zespołem, to namiastka dobrych Much, które znałem z poprzednich świetnych płyt. Z całym szacunkiem dla wiernych słuchaczy oraz owego teamu, ale mam wrażenie, że chcecicośpowiedzieć to lekki niewypał w karierze. To droga w inną stronę - tajemniczą, nieznaną i nową - w stronę, która po dogłębnym poznaniu staje się lekkim nieporozumieniem.  Rozumiem, że każdy zespół ma prawo do zmian, ale niestety taka absolutnie nie podoba się memu gustowi. Co innego ( żeby już nie przytaczać nieszczęsnej Comy ) zespół Lao Che. Od płyty Gusła które podchodzi niekiedy pod muzykę folkową, przez Powstanie Warszawskie - czyli ostrą płytę konspekt która przepełniona jest rockowym patriotyzmem aż po Prąd Stały/Prąd Zmienny gdzie muzycy zdecydowali się użyć nieco elektroniki. Cudo!
Nowe Muchy nie są tym, na co czekałem. Piosenki mogą się podobać, to owszem! Ale są rozrywką zdecydowanie zbyt niewymagającą, zbyt leniwą. Czekam zatem na rekompensatę, która mam nadzieję z biegiem lat nastąpi :) Bo słuchać Much przestać nie zamierzam.

wtorek, 9 października 2012

Gra w pochowanego - Recenzja


Przemysław Borkowski - Gra w pochowanego


Przemysław Borkowski – jeden ze współtwórców, aktor i autor piosenek Kabaretu Moralnego Niepokoju. Felietonista portalu internetowego Onet.pl i miesięcznika „Kariera”. Urodzony w Olsztynie, wychował się w Dywitach na Warmii, gdzie do dziś jest zameldowany. Obecnie mieszka w Warszawie, którą wbrew wszystkiemu uważa za bardzo ładne miasto. Ukończył Wydział Polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Gra w pochowanego to jego debiut powieściowy.


Akcja powieści rozgrywa się w przyszłości, kiedy to Ziemianie podporządkowali sobie planetę Mars. Frank Quetzalcoatl James jest porucznikiem miasta Eurocity. Pewnego razu zostaje dziwne zgłoszenie, pewien mężczyzna przyznaje się do zabicia swojego kolegi, ale twierdzi, że ciało swojej ofiary po prostu wyparowało. Okazuje się, że to nie jedyna taka zbrodnia w mieście. Razem ze swoją partnerką – Nataszą, w której Fran skrycie się podkochuje, poszukują osób, które stoją za zbrodniami. Tymczasem w mieście pojawia się tajemnicza sekta, która głosi, że jedynymi bogami są kosmici, którzy niegdyś przybyli na Ziemię zasiedlając ją ludźmi. Wyznawcy twierdzą, że zbliża się dzień sądu i obcy wrócą, by oddzielić „plony od chwastów”. Frank podejrzewa, że znikające ciała są właśnie wynikiem działalności owej sekty. Kiedy Natasza zostaje wciągnięta w nową religię, komisarz postanawia podszyć się pod wiernego wyznawcę, by rozwiązać kryminalną zagadkę oraz uwolnić ukochaną.


Początek powieści jest dosyć mozolny. Tak naprawdę poznajemy tutaj autora właśnie z jego komicznej strony. Co mam na myśli? To, że pierwsze rozdziały przepełnione są czarnym humorem, lekkością pisania i fajnym pomysłem na powieść. Dalej jest coraz lepiej! Z każdym następnym rozdziałem powieść staje się bardziej poważna, satyra odchodzi lekko w dalszy plan a na pierwszy wysuwa się ciekawa fabuła, pełna pomysłowości i akcji. Nie sądziłem, że powieść Borkowskiego będzie tak miłą dla mnie lekturą, którą pochłonę w dosłownie dwa dni. To dawka ciekawych wrażeń, to fantastyka w nowym wydaniu. Borkowski zaciekawia czytelnika, sprawnie buduje swoją fabułę.


Dobrze nakreślony jest także główny bohater – zabawny, skłonny do poświęceń dla wyższych celów, podążający za rozwiązaniem. W dodatku to ciekawa osobowość – czytelnik zaprzyjaźnia się z bohaterem. Polecam książkę każdemu – to lektura warta przeczytania! Zostaje czekać na kolejne powieści wypływające spod pióra znanego satyryka!


Wydawnictwo: Fabryka Słów

Miejsce / Data wydania: Lublin 2009
Ilość stron: 276
Cykl: Asy polskiej fantastyki
Moja ocena: 4/5

wtorek, 2 października 2012

Dark passenger powraca...

Kilka miesięcy zbierającej się powoli fascynacji i oczekiwania aż wreszcie wulkan ciekawości wybuchł. Cały wczorajszy dzień czekałem z niecierpliwością, by wieczorem oddać się przyjemności spotkania z najlepszym, moim zdaniem, seryjnym mordercą, który miał okazję wejść na ekrany naszych telewizorów czy kin. Tak oto z dniem 1 października ruszył nowy sezon Dextera! 
Rozłożone łóżko kusiło, obok puszka mocniejszego trunku cierpliwie oczekiwała mojego przyjścia. Laptop spoczął na moich kolanach i jazda! Z początku miałem mieszane uczucia, Debra zbyt szybko przystanęła na wymówki Dexa, zbyt łagodnie przyjęła fakt, że brat z którym żyje praktycznie całe życie, mężczyzna który zazwyczaj był przykładem spokoju i opanowania, teraz wybucha, wbijając nóż w człowieka. Coś mi tu nie pasowało, ale na szczęście jak zawsze pozytywnie się zdziwiłem. Debra analizowała krok po kroku swoje wspomnienia, co pozwoliło jej powoli przystosować się do sytuacji. Mimo wielkiego zaufania, jakim darzyła brata, nie mogła uwierzyć, że całe morderstwo było tylko przypadkiem. I słusznie, bo tak na zdrowy rozum, nawet głupek dostrzegłby fachową rękę Rzeźnika z Zatoki. 
Odcinek pełen emocji, ciągłej gonitwy  a także wodzenia widza za nos. Już widać praktycznie, na czym będzie polegała akcja całości sezonu: LaGuerta, która potajemnie łączy fakty ze znalezioną próbką krwi, pomocnik Masuki, któremu Dexter najwyraźniej podpadł na całej linii, pragnie podrzucać mu kłody pod nogi...  Na pewno to na nim postawi swój krzyżyk Dark Passenger. Pytanie tylko co z Debrą? Jej spokój i opanowanie, gdy w ostatniej minucie całkowicie demaskuje brata, wskazuje na to, iż nie pęknie ani także nie spanikuje. Co będzie dalej? Zobaczymy, zostaje nam czekać do następnego poniedziałku! 

poniedziałek, 1 października 2012

Wrzesień już za nami...

Wrzesień już za nami, więc postanowiłem podzielić się z wami stosikiem książek z którymi przyszło mi się zmierzyć. Sądziłem, że pomimo rozpoczęcia nowego roku szkolnego nie będę  miał tak wiele czasu na sięgnięcie po jakąkolwiek książkę, która nie jest podręcznikiem - na szczęście stało się inaczej. 
Stosik wrześniowy
Gwoli ścisłości wypada powiedzieć, że brakuje tutaj trzech pozycji: olbrzymiego, kilkutomowego Atlasu Anatomii, ale umieszczenie go tu było by nieco nie fair, gdyż nasza współpraca polega na tym, że korzystam jedynie z niektórych umieszczonych w nim ilustracji. Brakuje także Dotyku Gwen Frost autorstwa Jennifer Estep, ale po przeczytaniu zdecydowałem się oddać potrzebującej osobie, oraz Tymczasowej Małgorzaty Hayles. Recenzja Dotyku... powinna pojawić się niedługo na Kocham Książki, jeśli chodzi zaś o ostatnią pozycję, z recenzją możecie zapoznać się TUTAJ .

STOS WRZEŚNIOWY:

     +
  • Małgorzata Hayles - Tymczasowa (Replika)
  • Jennifer Estep - Dotyk Gwen Frost ( Dreams)

Liżąc Ostrze


Ucieszyłem się bardzo, kiedy mogłem na jednym z portali zamówić książkę Jakuba Ćwieka. Po znakomitym Kłamcy, który poszedł u mnie na pierwszy ogień, przyszedł czas na Ciemność Płonie, a wreszcie na wyczekiwane Liżąc Ostrze. Podniecenie rosło nawet na sam widok świetnie skomponowanej okładki. Niemniej zaglądając już wewnątrz lektury leciutko się rozczarowałem. Książka tak naprawdę jest średnia, przypominająca co nieco wspomniane Ciemność Płonie, niekiedy także podobna do Cheremu Domagalskiego. Bardziej kryminalna gra niż dobra fantastyki. Bohaterem powieści jest Kacper Drelich, podkomisarz miejscowej policji. Pewnego razu cudem unika śmierci, która jednak w rzeczywistości krąży gdzieś wkoło niego. Pomysł przypomina troszeczkę serię filmową Oszukać przeznaczenie. Tutaj jednak mamy do czynienia z bardziej zaawansowaną psychiczną grą pomiędzy mężczyzną a demonami, które czają się w ciemności na duszę Drelicha. W dodatku podkomisarz musi złapać mordercę, który grasuje po mieście w masce fauna. Jakby tego było mało, okazuje się, że przeszłość policjanta, której w dodatku nie pamięta wcale, jest bardziej tajemnicza, niż każdy mógłby się domyślać.  Nie chce powiedzieć, że przy lekturze się nudziłem, skąd! Ale nie było to to samo, co przy czytaniu Kłamcy. Teraz zostaje mi tylko czekania, aż dorwę w jakieś bibliotece tom 4 – Kill’em All. Optymistyczną nowiną rozpocznie się także rok 2013, w którym to światło dzienne ujrzy Drzewo Crossa autorstwa także Jakuba Ćwieka. Strasznie jestem ciekaw okładki, jaką zaprezentuje wygłodniałemu czytelnikowi wydawnictwo, niestety na nią zapewne poczekam długie miesiące.

sobota, 29 września 2012

Początek

Dzisiejszy jesienny dzień jest początkiem czegoś nowego. Od dzisiaj bowiem jako tako zaczyna prosperować mój blog. Tak na prawdę nie mam jeszcze ściśle określonej tematyki, ale mam nadzieję, że doświadczenie i staż wyłoni na pierwszy plan to, czym będę się tutaj zajmował:) Pewnie będzie o książkach, o mojej amatorskiej twórczości, czasem o filmie a czasem o mnie samym :) 


Nazywam się Marek i jestem słuchaczem Policealnej Medycznej Szkoły w Zabrzu. Tam też mieszkam, póki co nadal z moimi rodzicami. Trudno powiedzieć jednoznacznie, czym się interesuję, bo tak na prawdę lubię przeglądać wszelakie informację, które wydają się ciekawe, niezależnie od tematyki. Największym moim hobby są jednak książki fantastyczne, które czytam oraz zbieram. Poza tym uwielbiam jazdę na rowerze, dokładnie w górach, a jeszcze dokładniej w górach z gór, drogami kamienistymi, uzbrojonymi w korzenie i inne przeszkody. Kiedyś zajmowałem się także modelarstwem kartonowym, czasami rysunkiem, lecz z biegiem czasu jakoś zainteresowanie tymi dziecinami odeszło na dalszy plan. 

Jeśli nie czytam książek, to słucham muzyki. Najlepiej tej polskiej i tej z gatunku rocka, niezależnie od odmiany. Koncertom klubowym mówię jak najbardziej tak, aczkolwiek ostatnio stwierdziłem, iż nie czuje już takiego powera jak za czasów szkoły średniej czy gimnazjum. Ucząc się nie mam zbytnio czasu na pracę, jednakże jestem recenzentem dla portalu internetowego Kocham Ksiazki. Zaglądając tam możecie przeczytać kilka moich wpisów - ukrywam się pod tajemniczym nickiem "Marek" :) 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...