Szedł niewzruszony ulicą Krakowską, z podniesioną głową i czujnym wzrokiem.
Obserwował świat dookoła, przejeżdżające samochody, przechodniów I galerie
sklepowe. Przetarłem oczy, sprawdzając czy to nie złudzenie, ale po drugim i
trzecim razie dalej ewidentnie widziałem na jego plecach piękne, duże ale szykownie
złożone skrzydła. Wstałem z parkowej ławki, wyplułem zmiękczoną nieprzyjemnie
wykałaczkę i czujnie poszedłem aleją prowadzącą równolegle do Krakowskiej. Czy
on jest prawdziwy? A może to jakiś przebieraniec, w sumie zaczyna się okres
karnawału i imprez w pobliżu nie brakuje.
Szedł dalej. Z naprzeciwka kroczyło w jego stronę kilku młodzieńców
wracających z siłowni o interesującej nazwie „Koksownia”. Anioł – bo był nim
jednak faktycznie – przeszedł przez grupkę tak jak papierosowy dym przez
firankę w wietrzny dzień. Interesujące. Widok ten wstrząsnął mną nie na żarty.
Co do kurwy…
Gdy biegłem przez pasy zielone światło akurat migało, po czym zmieniło się
na czerwone. Była godzina szczytu, więc na chodniku pojawiali się nowi ludzie,
co utrudniło ciut całą sprawę, jednak wystające spośród gęstniejącego tłumu
skrzydła ewidentnie mówiły mi o położeniu tajemniczej istoty. Po jakiś pięciu
minutach marszowego kroku, obiekt skręcił przed Biedronką w boczną uliczkę.
Przyspieszyłem nieco, lekko truchtałem ocierając się co chwila o ludzi z na
przeciwka. Zadyszany stanąłem na środku ulicy. Na jej końcu stała ponura
wiekowa kamienica, przeznaczona tego lata do rozbiórki. Pamiętałem, że jeszcze
z młody bawiłem się z kumplami w jej wnętrzu. Już wtedy była w opłakanym
stanie, więc rozbiórka wcale mnie nie zdziwiła. Ruszyłem naprzód rozglądając
się na boki, poszukując jakiegokolwiek śladu mojego anioła. Kątem oka
dostrzegłem biel skrzydeł znikających w pobliskiej klatce schodowej. Ruszyłem
biegiem w tamto miejsce. Drzwi były już dawno wykręcone z zawiasów, zapewne
przez pobliskich lokatorów, biedoty wiecznie czekającej na opałowe okazje. Zima
przecież tuż tuż, warto mieć zapasy. Od
progu odurzył mnie obrzydliwy zapach stęchlizny i uryny.
- Hej! - krzyknąłem. Echo niosło się
niczym na górskiej przełęczy. Nie usłyszałem jednak żadnej odpowiedzi, tylko
miarowe tupanie i skrzypienie drewnianych schodów. Przeskakiwałem co drugi
stopień, aby tylko dogonić obcego. Nie jestem młodzieniaszkiem, ale dojście do
ostatniego pietra zajęło mi dosłownie minutkę. Odwracałem głowę we wszystkie
strony. Drzwi mieszkalne były zabite wieloma deskami. Nagle zraziło mnie bijące
z sufitu światło słoneczne. Pomagając sobie otwartą dłonią spojrzałem w górę.
Wylot na dach był otwarty na oścież. Sięgnąłem po ostatni szczebel drabinki, naprężyłem
wszystkie mięśnie i… pot zaczął spływać z mej skroni. Nigdy nie byłem dobry w
podciąganiu, ale przecież musiałem dostać się do mego obiektu poszukiwań.
Wsadziłem stopę w wyrwę po cegle, drugą oparłem na desce wystającej z zabitych
drzwi. Z wysiłkiem, ale skutecznie wspiąłem się na drugi, potem trzeci i
wreszcie ostatni szczebel. Uderzył mnie powiew zimnego jesiennego wietrzyku,
niosącego zapach fabryk i zakorkowanych ulic. Wychyliłem się bardziej i
skanowałem dach. Zza wielkiego komina, który stał na drodze moich oczu
wystawało jedno, pokryte wielkimi piórami, skrzydło. Oparłem ręce na rozgrzanej
papie, i na kolanach wczołgałem się na szczyt kamienicy.
- Hej! - Ponownie krzyknąłem w stronę istoty niebios. O dziwo anioł
odwrócił się, uśmiechnął, wyciągnął paczkę Malboro w moją stronę. Był taki…
zwyczajny. Obcięty na jeżyka, z trzydniowym zarostem, wydatnymi policzkami i
wielkim podbródkiem. Sam nie wiedziałem co powiedzieć, w końcu stałem oko w oko
z dotychczas fantastyczną postacią.
Podszedłem do niego i wyciągnąłem z paczki papierosa. Wypadało być
kulturalnym. Pstryknął palcami i tytoń zapalił się płomieniem.
- Dzięki, że przyszedłeś – miał głos niczym Sylwester Stallone w Rambo.
-Eee… - tylko tyle udało mi się wykrzesać.
- Wiesz, upadam – kontynuował.
-Jak to… spadasz? Do swoich tak? Ach! I dlatego ten dach, bliżej niebios –
rozweseliłem się wyraźnie, sądząc, że o to mu chodziło.
- Nie spadam, ale upadam głupcze- rzekł wręcz szyderczo. Wstał i „rozebrał”
swoje skrzydła rzucając je na ziemie. Dopiero w tej chwili dostrzegłem
delikatne rożki wyłaniające się spod
czupryny oraz przylegający do prawej nogi, owłosiony przy końcu ogon.
-Diabeł? – wypowiedziałem gryząc wypalonego peta.
- Coś w tym rodzaju. Ale właśnie zaczynam, to mój chrzest, że się tak
wyrażę – splunął i pokazał mi rządek żółtawych zębów – Podejdź tu.
Bez słowa zrobiłem co
kazał. Stałem tuż obok niego, czułem nawet zapach męskiego potu, przeplatający
się z tanią wodą kolońską marki „Bond”.
- Widzisz, każdy nowy diabeł musi zacząć w jakiś efektowny sposób. – z jego
ust wiało czymś jak zepsuty ser lub parodniowa ryba.
- Więc sobie tutaj odwalaj swój chrzest, ja już będę wracał, żona czeka –
zebrałem się w sobie i starałem się brzmieć pewnie, nie pokazując jak bardzo
mam narobione w gaciach.
- Oj chyba się źle zrozumieliśmy.
Spojrzałem znów w jego zimne oczy.
- To Ty jesteś moim chrztem. Pozdrów w piekle swoją kochankę.
Czułem na plecach jego
rękę, była mrożąco zimna. Dokładnie wszystkie włoski na mym ciele stały dęba.
Nagły powiew uderzył mnie w twarz. Chodnik zbliżał się nieuchronnie.
Piękne! :)
OdpowiedzUsuńWięcej poproszę.
Jak dobrze poszukasz na blogu to znajdziesz więcej ;>
Usuń