czwartek, 29 listopada 2012

Listopad włazi do miast.



A więc kolejny miesiąc już powoli za nami. Listopad przyniósł mojemu życiu wiele zmian, które chcąc nie chcąc musiałem przyjąć z pokornym sercem. Szara aura zza okna idealnie odwzorowuje to, co dzieje się wewnątrz mnie, ale jestem dobrej myśli na przyszłość i mam nadzieję, że przyniesie ona na pewno więcej radości i pogodności. Na pewno zbliżające się wielkimi krokami święta Bożego Narodzenia napełniają mnie nadzieją na duże ilości śniegu za oknem, na przyjemną, domową, rodzinną atmosferę , gdzie w powietrzu da się wyczuć błogi zapach pierników i makówek, a miękki fotel i mała lampka tworzą klimat stworzony wręcz do zagłębiania się w jakąś przyjemną książkę:) Ale póki co to tyle, mam nadzieję spłodzić kilka świątecznych słów w ramach grudniowego stosika, oczywiście jeżeli chociaż trochę sprawdzą się moje oczekiwania... A teraz czas na konkrety:

Spis:



Z podświetlonymi na kolorowo tytułami, wiąże się furtka do innego portalu, na którym to umieściłem recenzję ów pozycji. Zainteresowanych zachęcam zatem do kliknięcie:) Jeśli chodzi o pozostałe książki, będę starał się na bieżąco coś o nich naskrobać, jeśli nie tutaj to własnie na Kocham Książki. Powoli jednak zaczyna się grudzień, w którym to będę miał na pewno więcej wolnego niż dotychczas. To oczywiście doskonały powód, aby wzbogacić domową biblioteczkę o jakieś nowe, pożądane tytuły, dlatego też będę zmierzał wielkimi krokami do nowego stosika i wieści prosto z jego nabywczej machiny.


niedziela, 25 listopada 2012

Nostalgia.


Kiedy człowiek posiada wokół siebie wszystko, co jest mu potrzebne do samozaspokojenia, nie zdaje sobie sprawy z rzeczywistości która go otacza. Szczęście bywa zabójcze, bo zaślepia. Pamiętam dobrze dzień, kiedy musiałem powiedzieć na głos kilka bzdur, odnośnie tego, że wszystko będzie dobrze, że przecież nie na niej świat się kończy. Wtedy przez chwilę, któryś już tam raz w życiu, poproszony... a może przymuszony zostałem do pełnienia funkcji dobrego przyjaciela. Oczywiście owe szczęście także w jakiś sposób wyparło ze mnie wrażliwość na inne krzywdy, bo co mi tam, że komuś źle się żyje, skoro ja jestem pewien, że to właśnie mnie się spełnia od dawna oczekiwane marzenie. I tak właśnie recytowałem do męskich, płynących naprzeciw mnie łez słowa, które są automatycznym wierszem na cudze bolączki. Straszna jest przyjaźń, w którą wkrada się lekka nutka szyderstwa. Na szczęście jej staż pozwala mi mieć pewność, że takie wybryki są może nie do końca fair, ale i jakoś szczególnie nie zaważą na dalszych losach znajomości. Teraz, ów płaczący chłopak żyje sobie całkiem nieźle ( szczerze mówiąc zazdroszczę jego umiejętności całkiem szybkiego wychodzenia z uczuciowych męczarni ) a to ja, ten pewny siebie, zapatrzony ślepo w utopijną przyszłość głupek,  zająłem jego miejsce. Samotnie siedzę naprzeciw loży szyderców, która składa się z tych wszystkich dobrych wspomnień, które miałem przyjemność przeżywać. Szczerze powiedziawszy nie wiem, czy podczas dobrego czasu, trzeba mieć pewność, że on się kiedyś skończy? Czy wtedy żyje się gorzej, bo z obawami nadchodzącej klęski, czy lepiej, bo przygotowuje się siebie samego do nieuchronnej porażki i zmiany. Sam nie wiem, czy chce znać odpowiedź na to pytanie.
Może i w najlepszych chwilach wkradają się wątpliwości. Nikt chyba tak do końca nie wie, jak będzie wyglądało jego życie za kilka miesięcy czy lat. Skoro teraz wszystko skończyło się za sprawą nagłej zmiany poglądów i uczuć, to czemu taka zmiana nie miała by nastąpić kiedyś tam jeszcze? Wiem, że ten zabieg bywa bardzo plastyczny i nieoczekiwany, dlatego mam nadzieję, że kiedyś będę siebie karał za te słowa. Na teraźniejszą chwilę jednak czuje wewnętrzną potrzebę wypowiedzenia ich na głos: nigdy nie znajdę kogoś równie dobrego, bo przecież każdemu odpowiada tylko jedna osoba.


- A któż ci powiedział - rzekł widzący chaos jego myśli garbus - że miłość musi być dobra? Na Szerń, żeglarzu, w imię tego uczucia popełniono na świecie więcej zbrodni niż w imię czegokolwiek innego, wyjąwszy może władzę! To najbardziej podstępne, okrutne i zaborcze uczucie, jakie może dotknąć człowieka, wyzwala bowiem inne: zawiść, zazdrość i gniew. Wszystko, co w nim dobre dotyczy tylko jednej osoby. Pomyśl zatem, synu, nim nazwiesz znów dobrym owo coś, nie będące niczym innym jak kaleką, wynaturzoną, przepoczwarzoną przyjaźnią, która zaiste jest wzniosła i piękna. Mówię ci z całą mocą, że bez miłości świat byłby szczęśliwszy, pod warunkiem, że pozostałaby na nim przyjaźń.

Feliks W. Kres

czwartek, 22 listopada 2012

Potwory nie takie straszne...

Od dawna już nie zaglądałem do miejskich bibliotek. Czy to za sprawą egzemplarzy recenzenckich czy też dzięki różnych portalom internetowym, które umożliwiają sprawną wymianę książkami w miłym towarzystwie. Niemniej ostatnimi czasy poczułem nagłą potrzebę ich odwiedzenia i z miłym zaskoczeniem muszę stwierdzić, że biblioteki inwestują w swoich czytelników. Dział fantastyki od zawsze był działem bardzo obleganym a na niektóre cenne dzieła czekało się naprawdę sporo. Z dumą spotkałem tam wiele nowości, które pachniały jeszcze farbą drukarską. Dlatego ku wielkiej uciesze udało mi się dorwać Pomnik cesarzowej Achai oraz do kompletu wziąłem dwa tomy Wielkiej Księgi o potworach. Nie od dziś wiadomo, że jestem wielkim fanem wydawnictwa Fabryka Słów, więc od razu zabrałem z półki trzy tomiki i udałem się pełen zadowolenia do domu. Po księdze o czarodziejach i dwutomowej horroru z całkiem niezłym apetytem zabrałem się za czytanie i... muszę przyznać, że wielce se rozczarowałem.
Opowiadania są bardzo ciekawą formą literacką. Lubie je za to, że w stosunkowo małej ilości treści potrafią przekazać dużo ważnej fabuły i często są bardziej interesujące niż powieści. Akcja musi się dziać szybko i treściwie, wiec mamy jakby bez zbędnego "pitu pitu" od razu właściwą opowieść. W jednym tomie mamy różnobarwną paletę historii, z których każda jest niepowtarzalnie inna. W przypadku owych  Potworów jest wręcz przeciwnie. Tym razem Stephen Jones nie stanął na wysokości zadania dobierając opowieści do zbiorów. Są to teksty które czyta się niezwykle mozolnie, które nie specjalnie porywają i zaciekawiają. Potwory o których mowa nijak nie stanowią dla mnie wartego kupna towaru. Są lekko komiczne, absolutnie pozbawione jakiegokolwiek rodzaju szeroko pojętej grozy. Z około 20 opowiadań mogę wyliczyć na palcach jednej ręki te, które czytało się z przyjemnością. Na pewno na słowa pochwały zasługuje Shadmock. Klimatem przypomina nieco rodzinę Adamsów, niemniej w dosyć oryginalnej odsłonie. Mamy to czynienia z rodziną, która bynajmniej nie ma nic wspólnego z człowieczeństwem. Opowiadanie jest wciągające, miło pochłania się kolejne strony no i można wyczuć nutkę czegoś mrocznego.
Tematem końca powiem, że tym razem antologię, które tak cenie, nie spełniły moich oczekiwań. W porównaniu z poprzednimi tomami serii to tylko namiastka dobrej zabawy i rozrywki, jaką powinno być czytanie. Jeśli ktoś skłania się do lektury to... proponuję wziąć do ręki inne dzieło, chyba, że ów czytelnik jest naprawdę mocno zdesperowany.

czwartek, 15 listopada 2012

Smocze Łzy

Dean Koontz - Smocze łzy
Dean Koontz - Smocze Łzy


Dean Koontz urodził się 9 lipca 1945 roku w Pensylwanii. Swoją przygodę z pisaniem zaczął w latach 60. Jego pierwsze dzieła zaliczały się głównie do prozy science-fiction. Z czasem jednak rozwinęła się jego miłość do horrorów i thrillerów, więc przerzucił się zgodnie z głosem serca na ten gatunek literatury. Jego perełką w karierze z pewnością jest wydana w 1980 roku powieść „Szepty”, która dostała bardzo pozytywne recenzję. Aktualnie mieszka w Kalifornii.

Powieść opowiada o dwójce detektywistycznych przyjaciół -  Harry'm Lyonie i Conniem Guliverze. Mimo znacznych różnic charakterów udaje im się prowadzić zgodne życie w pracy. Mają oni na swoim koncie już wiele rozwiązanych spraw, przez co ich renoma ciągle rośnie. Pewnego dnia  odnoszą sukces, łapiąc  psychopatę, który nad wyraz naprzykrzał się codzienności Kalifornii. Nie przypuszczają jednak, że owe wydarzenie będzie dopiero początkiem koszmaru. Po owym zatrzymaniu dzieją się na prawdę dziwnie do wytłumaczenia rzeczy. Harry spotyka na swojej drodze tajemniczą postać, która ostrzega go, iż pozostało mu jedynie sześć godzin życia. Para detektywów wspólnie próbuje rozwikłać nową zagadkę, rozmawiając z  kilkoma innymi mieszkańcami, którzy otrzymali bardzo podobne groźby od niezidentyfikowanego gościa, dochodzą do wstrząsających wniosków. Okazuje się, że mężczyzna posiada nadprzyrodzone moce. Prawa fizyki w jego obecności po prostu przestają istnieć. Facet ulatnia się niezauważony, potrafi przybrać dowolną postać lub normalnie w świecie zatrzymać biegnący czas. Jak można pokonać kogoś, kto pozbawiony jest w większości swojego człowieczeństwa? Czy połączone siły kilku losowych osób, mogą popsuć plany tajemniczego zabójcy? Do tego dochodzi fakt istnienia legendarnych smoczych łez, które mają mroczne zdolności... 

Smocze Łzy to książka dosyć gruba, lecz jej akcja dzieje się w obrębie jednego dnia. Taki zabieg sprawia, że powieść jest niezwykle dynamiczna i wartka. Przy lekturze Deana Kontza na pewno nie będziemy się nudzić. Autor częstuje nas sprawnie prowadzoną fabułą, rozbudowaną i dopracowaną. Bohaterowi wykreowani są interesująco, poznamy ich słabe i mocne strony, razem pomagamy rozwiązywać zagadkę tajemniczego mordercy. W dodatku styl pisarski jest  łatwy w odbiorze, przez co powieść czyta się naprawdę szybko i przyjemnie. Sama fabuła stworzona jest wielowątkowo, poznajemy kilka spojrzeń na śledztwo. Nie wiemy także co napotka czytelnika z każda następną przeczytaną stroną, tajemniczość płynąca z powieści urzeczywistnia się, rozbudowując znacznie naszą wyobraźnie. Autor potrafi zaskakiwać, wbijać w fotel. Przez cały czas domyślamy się, jak mogą potoczyć się losy detektywów, jednak na końcu książki spotykamy nie małe zaskoczenie, co jest wielkim plusem. Nic nie cieszy tak, jak zwrot akcji i rozwiązanie, którego nikt nie mógł przewidzieć. Polecam każdemu kto lubi rozwiązywać zawiłe zagadki w otoczeniu dreszczyku emocji i wielu nadprzyrodzonych zjawisk.


Wydawnictwo: Albatros
Miejsce / Data wydania: Warszawa 2011
Ilość stron: 320
Moja ocena: 4/5

niedziela, 11 listopada 2012

11 listopada


Rajnhold oparł się o drzewo, postawił koszyk z grzybami na miękkiej ściółce i zaczął spoglądać dookoła poszukując wzrokiem jakichś znajomych elementów krajobrazu. Jednak po raz kolejny nic mu nie świtało w pokrytej siwizną głowie. Wyjął z kieszeni  haftowaną chusteczkę i wytarł spocone, pokryte zmarszczkami  czoło. Tylko kochana Krysia potrafiła własnoręcznie tworzyć takie chusteczki – myślał.  W czasie wojny, hurtowo dostarczała mu swoje produkty, kiedy był na froncie  i kiedy siedział przy oknie z wiatrówką przy nosie. To był jej sposób na rozładowanie nerwów. A raz, kiedy dwaj SS-mani wdarli się do ich domu, to one uratowały im życie. Wzięli cały karton jej wyrobów, plus cały barek własnoręcznie pędzonego bimbru. Ale cóż, inaczej nie stąpał by teraz po ziemi. Przeżegnał się na myśl, że Krysia spoczywa już w rodzinnej mogile, po czym chwycił koszyk w rękę i ruszył dalej. Krążył już w kółko od dobrych dwóch godzin, i dalej nie mógł znaleźć właściwej ścieżki. Nogi zaczynały dawać o sobie znak, a szczególnie biodro, które jak powiedział jego lekarz „starło się na proch”. Pluł sobie w twarz, dlaczego zapuścił się aż tak daleko. Rajnhold znał rodzinne lasy jak własną kieszeń, jednak po siedemdziesiątce zaczęły się problemy z pamięcią, i czasami zapominał co działo się wczoraj, a z czasem po prostu w mig ginęły myśli z przed minuty. Nie dawno padł ostateczny wyrok – Alzheimer. Trudno było z początku pogodzić się ze smutną diagnozą, ale od starości uciec się nie da. Jedyny plus to to, że może kiedyś, jak o wszystkim, zwyczajnie zapomni.

Przez korony drzew przedostawały się już lekko pomarańczowe promienie słońca. Wtedy pękł całkowicie. Zza grubych binokli pociekły łzy, a starzec pozbawiony sił i fizycznych i psychicznych osunął się po pniu brzozy i upadł na miękki mech. Znów wyciągnął pamiątkę po Krysi i otarł twarz.
 - Wiedziałem, że umrę w samotności, ale w tym zasranym lesie, który kiedyś był jak mój drugi dom?! – krzyknął w przestrzeń, lecz odpowiedział my tylko miarowy stukot dzięcioła.  Znów przyłożył chusteczkę do oczu, po czym oparł głowę o korę drzewa. Z bólem serca przyjmował świadomość, że minęły już lata jego świetności. „Chłop jak dąb” mówili sąsiedzi, a co dopiero sukcesy wojenne, gdzie podziały się tamte siły. Uciekły, bezpowrotnie. Do głowy wdarły się wspomnienia wojenne. Kiedyś spędził w tym lesie cały tydzień, broniąc się przed opanowaniem rodzinnej wsi. Niewyraźne wspominania wyłaniały się z mgły. Było to przed wezwaniem na wschodni front, wtedy pierwszy raz zabił człowieka, ale cóż, trzeba było zabijać aby samemu pozostać przy życiu. Wojna to piekło. Westchnął głośno i właśnie wtedy usłyszał kroki.  Ewidentnie ktoś kroczył, wolno ale równomiernie, po suchym poszyciu, gdzieś za jego plecami. Szybko nałożył zsunięte okulary na swoje miejsce i krzyknął – jest tam kto?!. Zmrużył oczy i wpatrywał się w przestrzeń, jednak nikogo nie było widać, ani nikt nie raczył odpowiedzieć. Nie dość, że panował już półmrok, zaczęła pojawiać się mgła.  
 - Tak, jeszcze tego by brakowało, żebym zaczął odchodzić od zmysłów. – rzekł w przestrzeń. Lekko podciągnął się, aby wyprostować bolące biodro, następnie zapiął rybacką kurtkę pod samą szyję. Może uda się doczekać rana? Noce jesienią są zimne – mówił sobie w głowie, gdy tuż przed nim ponownie usłyszał kroki, tym razem jakby bliższe i wyraźniejsze.
 - No co jest, do jasne panienki! Nie zacznę świrować, za nic w świecie!  - krzyknął zdenerwowany przed siebie.
 - Nikt panu nie każe, generale – rzekł ktoś tuż nad jego uchem.
Rajnhold nerwowo odwrócił głowę i napotkał przyjazną twarz młodzieńca. Lekki czarny zarost kontrastował z bujną, wręcz żółtą czupryną wystającą spod czapki, na której przypięty był srebrny orzełek. Mężczyzna nie kojarzył chłopaka, ale najwidoczniej musiał to być ktoś z jego sąsiadów. Tylko oni wiedzieli, że kiedyś dorobił się stopnia generała. Tylko co robi tutaj w środku lasu?
 - Jestem Marek - rzekł spokojnie – mieszkam tutaj nie daleko, potrzebuje pan pomocy?
Kiedy młodzieniec kucnął naprzeciw, starzec spostrzegł, że ten ma na sobie zielony mundur z orłem na piersi a przy pasku przypięta kaburę z pistoletem. Skądś znał ten ubiór, jednak nie mógł dokładnie skojarzyć, gdzie go widział.
 - Ach, spadłeś mi z nieba dobry człowieku, zabłądziłem, nie mogłem znaleźć ścieżki, a teraz kiedy się ściemnia, moje oczy już całkiem wysiadają. Mógłbyś mnie odprowadzić
do ścieżki? – w staruszku odżyły nadzieję.
 - Oczywiście, że tak. To będzie dla mnie przyjemność, jeśli się sprężymy, to powinniśmy dojść przed zachodem słońca.
 - Wielkie dzięki Marku. A tak swoją drogą, to jesteś nowym leśniczym? – spytał zaciekawiony mundurem Rajnhold.
 - Leśniczym? Generale, ja nie… nie jestem leśniczym. Kiedyś chciałem nim być, ale wojna pokrzyżowała moje plany – rzekł ze smutnym uśmiechem.
 - Wojna? Synku, ile to już lat minęło, jaka wojna? Ach.. – teraz zrozumiał – pewnie do tego Iraku cie wezwali, co? Gnidy jedne, o własny kraj troszczyć się powinni, a nie na kraniec świata… walczyć o nie swoje rację.
 - Lepiej już chodźmy Generale, zmrok jesienią przychodzi szybko.
 - Marku, przestań z tym generałem. I tak teraz nic mi z tego nie przyjdzie. Mów mi dziadku.
 - Ale ja bym nie mógł… Gener…
 - Mówiłem coś?! – wciął się staruszek – Jeśli powiedziałem dziadku, to ma być dziadku – lekko uśmiechnął się pokazując ostatnie zęby górnej szczęki, bo dolna od lat była ich pozbawiona.
 - Dobrze, rozkaz przyjęty – młodzieniec zasalutował przed mężczyzną.
 - Daj spokój z tą szopką. Bądź tak miły i zabierz mnie na skraj lasu, muszę jeszcze rozpalić w piecu.
 - Robi się! – Marek pomógł wstać dziadkowi i wziął do ręki jego koszyk z grzybami.  Objął czule jego szyję i powolnymi krokami poszli przed siebie.
Szli już dobre dziesięć minut, a suche gałązki pod ich stopami przyjemnie trzaskały. Wiatr prawie ustał, tylko lekko kołysał pojedynczymi liśćmi, co w połączeniu ze śpiewam ptaków tworzyło istny koncert. Rajnhold uwielbiał wsłuchiwać się w szum lasu. Zawsze z Krysią chadzali ścieżkami, zgadując jaki ptak aktualnie daje o sobie znać. Tęsknił za nią, nie dawał tego po sobie poznać, ale cholernie mu jej brakowało. Zresztą tak samo jak wojennych przyjaciół. Każdy wie, że wojna nie tylko brutalnie dzieli poglądy, ale spaja w jedną całość ludzkie serca rodaków. Czasem, gdy siedział sam w chacie, dużo myślał o tamtych czasach. Jak Antek uratował mu życie, a potem on odwdzięczył się tym samym. Nie chwalił się swoimi osiągnięciami, bo wiedział, że ludzie we wsi wezmą to za bujdy. Nie wiedzieli tak naprawdę, co to znaczy znaleźć się w środku latających pocisków. Nie raz mógł mówić o cudzie. Przyzwyczaił się jednak do skromności, do tego, że w dzisiejszych czasach dawne zasługi nie znaczą nic. Mało kto pamięta o prawdziwych żołnierzach. Młodzież nie zdaje sobie sprawy, że to właśnie tacy zwykli ludzie wywalczyli dla nich wolność. Zwykli rzecz jasna w ich mniemaniu.
Rozmyślania pochłonęły staruszka tak bardzo, że prawie zapomniał o doskwierającej nodze. Marek szedł w ciszy, omijając na ich drodze większe krzewy.
 - Skąd tak dobrze znasz las? – spytał aby przerwać ciszę.
 - Spędziłem w nim bardzo dużo czasu. Mieszkam nieopodal, więc z braku jakichkolwiek zajęć często spaceruje – uśmiechnął się szczerze – to jedyna forma rozrywki.
 - Naprawdę? Nie wiedziałem że obok zagajnika są jakieś domki. Przecież tutaj ciągną się hektary  pól zanim napotka się ścianę lasu.
 - Mój dom znajduję się trochę w głębi, między dwoma wielkimi sosnami. W gruncie rzeczy, nie przyszedłem ci tylko pomóc…
 - Hm. A czego oczekujesz? – zaciekawił się dziadek, wyciągając przy okazji chusteczkę, by otrzeć czoło.
 - Miałbym prośbę, związaną z moim… domem. Chciałbym abyś coś naprawił.
 - Chłopcze, mam osiemdziesiątkę na karku, sądzisz, że mam siły? – zaśmiał się miło Rajnhold.
 - Tak, biorę to pod uwagę generale… to znaczy dziadku – poprawił się – To drobiazg, jednak sam nie mogę go naprawić. Byłby dziadek tak miły?
 - No cóż, skoro sądzisz, że dam radę. Muszę jakoś ci się odwdzięczyć.
 - A więc umowa stoi. – młodzieniec ewidentnie rozweselony, lekko przyspieszył kroku.
Wie dziadek, miejsce… gdzie mieszkam, jest już stare, a sądzę, że zasługuje na szacunek.
 - Wszystko zasługuje na szacunek Marku, o wszystko trzeba dbać. A zdradzisz mi szczegóły, co dokładnie mam zrobić?
 - Zobaczysz na miejscu, może wtedy też przypomni ci się kilka szczegółów.
Rajnhold troszkę się zdziwił, ale nie chciał wdawać się już w dyskusję, bo z pomiędzy drzew wyłaniała się polana.
 - Już prawie jesteśmy. Pójdziesz wzdłuż polany dziadku, tym wydeptanym szlakiem, a potem trafisz na ścieżkę do wioski.
Mężczyzna zmierzył wzrokiem horyzont i zobaczył wieże kościoła, oraz dachy kilku budynków.
 - No to już jestem w domu, kojarzę to miejsce, tak, już kiedyś tutaj byłem… Kiedy to się działo…
I nagle wszystko wróciło. Mgła niepamięci w ułamku sekundy rozproszyła się, otwierając wrota do lat młodości. Teraz zrozumiał, i co ważniejsze przypomniał sobie, co kiedyś stało się w tym miejscu. W czterdziestym pierwszym roku stał między dwoma sosnami
wraz z… Markiem, jego młodszym sąsiadem. Byli druhami z jednostki, czatowali tutaj na budce myśliwskiej, z dwoma karabinami snajperskimi. Dziadek spojrzał na pozostałości drewnianego masztu rozciągnięto pomiędzy dwoma iglakami. Mieli wyprzedzać zagrożenie, alarmować o nadchodzących wojskach. To wtedy właśnie wkroczyli Niemcy. Strzał padł z nienacka, trafił wprost w pierś Marka. Rajnhold odwrócił się oszołomiony ale chłopaka już nie było. Chciał zwyczajnie zrozumieć, co przed chwilą zaszło, jednak żadna racjonalna myśl nie chciała wedrzeć się w jego umysł. Podszedł bliżej. Między dwoma drzewami spoczywała jedynie kupa kamieni, usypana w równy pas. Mogiła. Prosty grób jaki Rajnhold zdołał ułożyć dla swojego żółtowłosego kompana. Dziadek upadł na kolana i zaczął płakać. Nie chciał się powstrzymywać, bo to jedyna rzecz jaką mógł pokazać sobą, jak bardzo mu przykro. Tamtego dnia nie miał czasu na nic więcej, jak prosty kamienny sarkofag. Ileż jeszcze takich nieznanych grobów zalega na polskich ziemiach? Ile narodowych bohaterów pozostaje nieznanych, ile rodzin pozostaje w cieniu nieświadomości. Ilu żołnierzy, którzy bez cienia wątpliwości oddawali życie za naród, spoczywa w lasach,  bez pogrzebu, bez godnego pochowku, bez pamięci. Starzec płakał, a słońce powoli chyliło się ku zachodowi.

*

Rajnhold trzymał w dłoni polską flagę, powiewającą na ciepłych podmuchach jesiennego wiatru. Podszedł do lśniącej płyty i wbił grot z narodowymi barwami tuż obok niej. Za nim czekał niemały tłum ludzi, którzy chcieli przeczytać co zdarzyło się w tym miejscu przed kilkudziesięcioma laty. Miał poczucie, że spełnił obowiązek. Czuł się szczęśliwy, pierwszy raz od wielu lat. Popatrzył jeszcze raz na zdjęcie Marka widniejące na nagrobku, po czym odwrócił się i lekkim, wolnym krokiem oddalił się w kierunku miasta.

wtorek, 6 listopada 2012

Bójmy się.

Wielka księga horroru. t.1
Listopad, jak i cała jesień, co roku przynosi ze sobą tajemniczą aurę magiczności. Na pewno wielce zależne od tego są coraz to krótsze dni, czy też gruby dywan z opadłych liści. Na pewno atmosfera Dnia Wszystkich Świętych także rozbudza wiarę w nadprzyrodzone zjawiska, które to w tym okresie nabierają większego znaczenia. Jesień kusi do spacerów, zachęca aby zagłębić się w jej istotę, alby poddać się przyjemności chodzenia po zmroku, podziwiania dziwnych cieni, słabo oświetlonych parków czy też tlących się zniczami cmentarzy. Dlatego chyba najlepszą lekturą, którą moglibyśmy sobie wymarzyć na trzecią porę roku, będzie właśnie książka mroczna, straszna, zniewalająca. Książka, z którą będziemy się bać zasnąć, która podsyci w nas ogień jesiennej przygody. Tak właśnie dzieje się z antologią Fabryki Słów - Wielka Księga Horroru.

Ostatnimi czasy moje ulubione wydawnictwo coraz częściej tworzy dwutomowe zbiory opowiadań, o różnej tematyce szeroko pojętej fantastyki. Mamy księgę o czarodziejach, potworach, o fantastycznym humorze czy też czystym science-fiction. Horror jednak jest czymś, co od dawna mnie fascynuje. Przedstawia nie tylko zjawiska paranormalne, których swojego czasu byłem wielkim fanem, ale co więcej, pokazuje nam także czarna stronę ludzkiej natury. Poznajemy horror własnych, ludzkich demonów, niespełnionych pragnień i chorych wyobrażeń.

Stephen Jones, który opracował powyższą księgę, wybrał teksty najbardziej straszne, docenione nie tylko przez czytelników, ale także przez jury różnych wielkich festiwali. Może po pierwszym opowiadaniu nie do końca to widać, ale mogę was zapewnić, iż potem jest tylko lepiej. Na około czterystu stronach lektury znajdziemy aż 16 opowiadań. Jest to obszerna przygoda, na której szlaku możemy spotkać dziwne monstra z nowojorskiego metra, pojękiwania zakopanego żywcem nieszczęśnika czy też urzeczywistnienie snów pewnego mrocznego pacjenta. Każde z opowiadań ozdobione jest zacnym i klimatycznym rysunkiem Daniela Grzeszkiewicza.

Wielka księga horroru to na pewno kawał dobrej, wciągającej lektury. Nie zawsze łatwej to ogarnięcia, ale niosącej dużo mrocznej radości i swego rodzaju spełnienia. Kto szuka dobrej rozrywki na długie wieczory, niech sięgnie po antologię Fabryki Słów!

Tytuł: Wielka księga horroru, t.1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce/Rok: Lublin 2010
Liczna stron: 400
Moja ocena: 4/5

niedziela, 4 listopada 2012

COMA - CK Wiatrak

Cena biletu jak zwykle lekko mnie zaszokowała, lecz przecież lata doświadczenia nauczyły mnie, że jednak na TEN zespół warto wydać trochę więcej. Ucieszyłem się również z wiadomości, iż ilość biletów została wyprzedana przed dniem koncertu. Taka informacja zawsze prognozuje dobrą zabawę w doborowym towarzystwie!
Wpierw na scenie zagościł Black Jack, by przygotować zgłodniałą Comy publiczność. Miałem to szczęście, że wszedłem do legendarnego już Wiatraka podczas supportu, gdyż zespół nijak przypadł mi do gustu. Nie musiałem zatem czekać zbyt długo, by zabrali swoje gitarowe manatki i ustąpili miejsca tym, dzięki którym sobotni wieczór stał się znów na chwilę krainą magii.
Grubo po godzinie dwudziestej właśnie tak się stało. Rozpoczęli jak zwykle - Zaprzepaszczonymi siłami, które idealnie spełniają rolę pierwszego numeru. Utwór oddaje tak na prawdę, czym jest na scenie zespół Coma. To wizytówka tego, co ma się dziać przez następne ponad dwie i pół godziny grubej zabawy.
Ck Wiatrak
Patrząc na poprzednie setlisty wielce się ucieszyłem. Mało może było kawałków z Czerwonego Albumu, które według mnie na koncertach wychodzą wielce zacnie. Na szczęście Coma nadrobiła kawałkami, które miałem okazję słuchać pierwszy raz na żywo. Nowe wykonanie Parapetu pozytywnie zaskoczyło, Roguc stworzył niebanalną atmosferę. Sceniczny Wilk widocznie miał wczoraj rękę do koła fortuny, gdyż po ostrzejszych kawałkach ( Deszczowa piosenka, Tonacja, Nie ma Joozka, Transfuzja ) nastąpiły same wolniejsze, gdzie można było lekko odetchnąć i tak już z czystym sumieniem wsłuchać się w to, co autor piosenek chcę nam przekazać, a także pobujać się w prawo i lewo, poddając ciało swoistemu transowi.  Był wspomniany Parapet, była Widokówka. Ku mojej wielkiej uciesze zagrali także 0Rh+, którym rozpoczynać zwykli Czerwoną Trasę. Na końcu przyszedł czas na rzadko wykonywane live 100 tysięcy jednakowych miast. Cała sala jak na zawołanie przycupnęła na podłodze Zabrzańskiego Wiatraka, by w spokoju wysłuchać tego lirycznego arcydzieła. Każdy dzierżył w dłoni odblaskową bransoletkę, przez co cała sala Wiatraka mieniła się kolorami tęczy.
Tradycyjnie już na trasie, upamiętniającej 15lecie istnienia Comy, przerwy w utworach zostały wypełnione krótkimi filmikami, przypominającymi zespół z lat "dziecięcych". Szczerze powiedziawszy ten aspekt mógł być dopracowany nieco bardziej, wyświetlone na poważnie na bardziej profesjonalnym sprzęcie. Ale cóż... z drugiej strony nie przyszliśmy do klubu na film, ale na koncert. Podczas Leszka Żukowskiego Piotr Rogucki, a ściślej mówiąc Witos poprosił na scenę koleżankę z tłumu, by razem z wokalistą mogła poddać się przyjemności odśpiewania hymny Comy. Cóż. skąd Witos mógł wiedzieć, że koleżanka Karolina nie zna dokładnie słów...
Pomijając zatem te małe niedogodności z czystym sumieniem powiem, że Coma spełniła swoje zadanie w stu procentach. Oczekiwania czegoś nowego na scenie zawsze zostają zaspokojone, Rogucki i reszta za każdym razem znajdują pomysł, jak zabawić publiczność tak, by koncert nie został zapomniany następnego dnia. Wszak jak dla mnie, i tak nic nie przebije koncertu promującego ostatni album, ale to tylko moje odczucie i każdy ma prawo wyrazić na ten temat swoje zdanie:) Tematem końca, powiem więc, że sobotni COMcert wypadł bardzo zadowalająco! Cieszy mnie fakt, że CK Wiatrak jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie Coma zawituje regularnie, zawsze tworząc niebanalną atmosferę! Teraz zostaje tylko ubogacić moją prywatną kolekcję...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...